Rozdział 6

546 87 20
                                    

  - Wasza wysokość, proszę natychmiast wstać - do jego snu wdarł się nagle czyjś szept. Otworzył gwałtownie oczy i spojrzał prosto w twarz jakiejś postaci, ledwie widocznej w ciemnościach. Chciał ją uderzyć, ale w ostatniej chwili poczuł, jak znajoma dłoń przytrzymuje mu rękę. Spojrzał z zaskoczeniem na jak najbardziej przytomną królową, po czym zwrócił się ponownie do kogoś, kogo na pewno nie powinno tu być. - Przyszli. Bardziej im zależy na byciu niezauważonym niż na pośpiechu, więc będą dopiero za chwilę. Proszę zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i uciekać.
  - Świetnie się spisałeś - szepnął Midoriya i wstał, już w płaszczu. - Możesz odejść.
  - Proszę się pospieszyć - dziwnie znajomy mężczyzna skinął z szacunkiem głową i rozpłynął się w ciemnościach komnaty.
  - Kto to był, do jasnej cho- zaczął Bakugou, ale poczuł palec na ustach.
  - Wszystko masz na podłodze. Pospiesz się - wyszeptał ponaglająco chłopak.
  Skonsternowany podniósł się z łóżka, i, naglony szmaragdowym spojrzeniem, narzucił swój płaszcz i zapiął pas, przypinając doń miecz. Podszedł do Midoriyi, który już otwierał sekretne przejście. Właśnie tą drogą, która prowadziła poza mury zamku, wychodzili na cotygodniowy obchód. Szli chwilę po kamiennych, kręconych schodach, z jakże wielką radością przyjmując do wiadomości, że bez butów taka wycieczka nie jest ani trochę komfortowa - wszędzie był gryzący stopy piasek, a oprócz niego tylko zimna, szorstka, nierzadko obrzydliwie wilgotna skała. Bakugou mimowolnie zerkał na idącą przed nim drugą najważniejszą osobę w państwie, szukając na jej twarzy choćby lekkiego skrzywienia, ale chłopak stąpał hardo i nie wzdrygnął się ani razu.
  - Czekaj - syknął, gdy byli mniej więcej w połowie drogi, i złapał go za kołnierz. Odwrócił do niego szmaragdowe oczęta, błyszczące zarówno zaskoczeniem i lekkim strachem, jak i twardym, zupełnie niepasującym do niego postanowieniem. Ten tylko poszukał czegoś na ścianie obok i nacisnął jeden z kamiennych bloków, tak samo odrapany i nieprzyjazny jak inne. Ten wsunął się nieznacznie między inne, a po chwili przejście stało otworem. - Właź.
  Tajemne przejście w tajemnym przejściu?, pomyślał, posłusznie wchodząc do jeszcze ciemniejszego, bo nierozświetlanego już ani jedną, najmniejszą pochodnią, wilgotniejszego i chłodniejszego miejsca. W ostatnim błysku czerwonego światła płomienia z zewnątrz, zanim Bakugou zamknął przejście, przyjrzał się wnętrzu. Wyglądała praktycznie tak samo, jak ta, przez którą szli, ale wydawała się być jakaś mniej przyjazna, jakby... zaklęta?
  Zapadły niemal idealne ciemności, gdy ściana za nim wróciła do poprzedniej postaci. Bakugou nie czekał na nic, tylko poszedł przodem i pociągnął Midoriyę za sobą. Co chwilę woda plaskała dość głośno pod ich stopami, a przez to, że każdy dźwięk niósł się tu echem, zielone oczy coraz bojaźliwiej wpatrywały się w ciemność za nimi.
  - Tylko ja wiem o tym przejściu - wywrócił oczami, chociaż nie można tego było zobaczyć. - Dlatego żyję - dodał znacznie ciszej, ale i tak jego głos kilkukrotnie odbił się od murów i doszedł uszu minimalnie okrytych zielonymi włosami.
  - Coś się wydarzyło, kiedyś?... - zapytał poważnie.
  - A jak myślisz, dlaczego nie mam rodziców? - odpowiedział pytaniem na pytanie, tym samym, bezbarwnym głosem, jednak gdy odezwał się znowu, brzmiał już normalnie. - To teraz wytłumacz mi, z łaski swojej, kto to był, jak wszedł do moich komnat, w jaki sposób dowiedział się o zamachu i czemu przyszedł nas ostrzec?
  - Iida Tenya, królewski wywiadowca, dałem mu klucz, powiedziałem mu o wszystkim, zresztą nie tylko jemu, a zrobił to, bo jest lojalnym sługą, i z tego samego powodu zatrzyma zamachowców tak długo jak będzie mógł - odparł bez mrugnięcia okiem.
  - Powiedziałeś mu - powtórzył z niedowierzaniem. Przecież, nawet jeśli skryje twarz pod welonem, to po usłyszeniu jego głosu nikt nie będzie miał wątpliwości co do tego, że jest-
  - Miałem na myśli, że przekazałem mu potrzebne informacje, za pomocą czegoś zwanego kartką papieru - oznajmił z wyższością, a Bakugou przygarbił się nieco. Pierwszy raz to on był tym, który nie miał pojęcia, co się wokół niego dzieje.
  Po kilku godzinach (chociaż raczej to czas dłużył im się w ciemnościach) marszu zobaczyli przed sobą jakąś jaśniejszą plamę. Spięli się w sobie i przyspieszyli kroku, z dziwnym uwielbieniem wpatrując się w coraz jaśniejsze zarysy otoczenia i siebie samych. Wreszcie, wyszli...
  - Boże... - wydusił z siebie Midoriya. Wokół nich gęsto rosły drzewa, ale i tak to zobaczyli. Wieś za murami miasta. Głównie pola uprawne, niektóre dosłownie tydzień przed zbiorami, ale także domy wieśniaków, tych biednych ludzi, od których jednak zależał dobrobyt tych na górze, to wszystko płonęło żywym ogniem, jak w jakiejś przerażającej opowieści... Żar czuli nawet tutaj, a krzyki, szloch i przekleństwa ludzi, którzy nie zdążyli uciec, a teraz byli żywcem pożerani przez płomienie, wkręcały im się w uszy. Co i rusz skądś dobiegał dziecięcy płacz, kobiece zawodzenie czy starcze modlitwy albo złorzeczenia, na zmianę bogom i królowi. Może i w porównaniu z resztą kraju to tylko skrawek ziemi, ale w tej skali wyglądał jak cały świat. Koniec świata...
  - Kacchan... -  wyszeptał zduszony głos - uciekajmy...
  Nie czekając już na nic, zerwali się do biegu. Swąd dymu gonił ich wciąż, możliwe, że ogień objął już także las, ale nie myśleli o tym. Pędzili przed siebie w prymitywnej panice; płuca rwały ich przy każdym oddechu, bose stopy nieraz ranił cierń lub parzyła jakaś wredna roślina, skórę darły boleśnie kolce i biły spadające liście, włosy nierzadko zahaczały o gałąź, co szaleńczym pędzie omal nie pozbawiało nieszczęśnika głowy. Stawiali jednak krok za krokiem, bez słowa skargi, dopóki nie zaczęli stopniowo zwalniać, i zwalniać, i zwalniać...
  Zatrzymali się.
  Bakugou zgiął się wpół i oparł dłonie na kolanach, czując, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, a oddech dodatkowo rozerwie go od środka. Mąż oparł się na nim, z watą w kolanach i pianą w ustach.
  Stali tak chwilę, po czym, stwierdzając, że nikt ich nie goni, ruszyli znowu. Midoriya był znacznie bardziej delikatny i wątłej postury, ale szedł dzielnie, choć nogi mu drżały, a on sam ledwo trzymał głowę prosto. Bakugou kilkakrotnie proponował, że go zaniesie, ale ten uparcie odmawiał. Chyba świtało, ale przez rozłożyste korony drzew nie dało się tego stwierdzić na pewno. W końcu, kiedy byli już prawie całkiem wyczerpani, w oddali zamajaczyły geometryczne kształty... Cywilizacja!
  W przypływie sił przyspieszyli kroku, i, nie patrząc na konsekwencje, doszli do budynku, otworzyli drzwi i wparowali do środka. Midoriya, jako że był do tego przyzwyczajony, był gotów położyć się wprost na podłodze, ale Bakugou słabnącą ręką pociągnął go w stronę jakiegoś ledwie widocznego futra na ziemi. Opadli na nie bez sił, i zasnęli jeszcze zanim zdołali poczuć na odrapanej skórze miękkie zbawienie.

KINGSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz