Wonwoo przymykał oczy ilekroć na niego spojrzałem. Kurczył mi się wtedy żołądek. Wytrzeszczał je i głośno przełykał ślinę, gdy tylko to ja wlepiałem spojrzenie w talerz. Chyba go już tu nie było. Nie umieliśmy o tym rozmawiać. To takie udawanie. Przykrywanie zdjęcia nieżywej matki chustką i mówienie, że urodził nas ojciec.
Wonwoo był smutny, ale ja bardziej. Z resztą sam smutek nie byłby taki zły, u mnie zrodziło się obrzydzenie. Gdy kropla woda spłynęła mu po brodzie ja widziałem tylko spermę, spermę, spermę. Za każdym razem gdy przełykał ja słyszałem ten głuchy bulgot. Kręciło mi się w głowie, podbrzusze pulsowało, i gdzie tu sprawiedliwość? Chciałem powiedzieć coś normalnego, na porządku dziennym, ale się krztusiłem. Jedzenie nie przechodziło mi przez gardło. Salon był pusty, biały i nabrzmiały. Pachniało odświeżaczem powietrza, obrus był bielutki i dziewiczy. Sterylne jedzenie, kwadratowe talerze i stukot sztućców jak najnowszych skalpeli.
– Czemu nic nie mówisz? – wyburczał Wonwoo. Jego ton był płaczliwy, wkurwiło mnie to.
– A o czym mam mówić?
– O czymkolwiek. Nie lubię gdy klimatyzacja musi rozmawiać za nas – dusi się ze sobą i pieści. Nie mogę tego znieść.
– Oh, to ty zacznij temat. Nie można ssać ilekroć nie wiadomo co powiedzieć – warknąłem, popychając talerz przed siebie. Rozgotowane brokuły tańczyły walca na białym talerzu. Ram pa pa pam.
Popatrzył na mnie zaskoczony, łzy nabrzmiały mu w oczach, ale nie umiałem już odbierać ich tak niewinnie. Całość to pokaz, mierna charakteryzacja. Wszystko wtedy było nabrzmiałe, rozgrzane do czerwoności, a mi było zimno.
– Ale z ciebie beksa – wymruczałem, a on wykrzywił się jeszcze bardziej i rozmazał, i przez chwilę to wcale nie był Wonwoo, mój Wonwoo. To było tylko ciało wyginane pod każdym dmuchnięciem i miłym dotykiem. Przez chwilę był cieniem, który szepce zbereźne rzeczy na ucho, chwyta mocno za krocze, ociera się o nogi i wsadza język do gardła. Ale tylko przez moment, zaraz potem zapiekł mnie policzek i rozpłynąłem się na tym sterylnym stole. Potarłem zaczerwienioną skórę, a Wonwoo wciąż stał tam z podniesioną dłonią i wcale już nie wyglądał tak słabo. Wtedy nade mną dominował i to ja zaraz padłbym do jego nóg, lizał je jak wierny pies i przepraszał za zuchwałość, ale on jedynie opadł na krzesło z długim westchnieniem.
– Czasem cię nie rozumiem – powiedział już spokojnie, a mi coś się nie łączyło. To było dziwne. Chciałem skleić nasze dłonie mocnym klejem, a skończyłem ze sklejonymi palcami, i to własnymi.
– Ja ciebie bardziej – warknąłem znowu, chociaż nie miałem już siły być zły.
I znowu to milczenie. Kołysałem się na koniu bujanym gdzieś w środku własnej czaszki i było mi z tym tak mdło jak z watą w gardle. Położyłem telefon na stole, puszczając jakiś utwór wyjątkowo cicho. Mruczałem tekst pod nosem, byle nie mówić nic na głos.
– Tak naprawdę to chciałbym żebyś tego nie widział, nie umiem przeboleć, że widziałeś mnie takiego – powiedział cicho.
– Jakiego?
Dużo słów ciśnie mi się na usta. Jestem niewyrozumiały. Jednak siedzę cicho, kładę dłonie na kolanach.
– Obnażonego.
– Nie. Dobrze, że to widziałem. Jedynie słaba sytuacja, zły moment.
– Zrobiłeś się oschły.
– Bo nie wiem już który ty to ty. To nie tak, że cię zostawię. Nie mam zamiaru. Nie chcę rezygnować. Ja..ja tylko. Ehh. Muszę wiedzieć kim jesteś. No tutaj – Stuknąłem go palcem w pierś, popatrzył na mnie zdumiony, trochę obrzydzony. – Bo ja muszę wiedzieć który ty mnie zrani. To nieuniknione, ale muszę się przygotować.
Wonwoo zaczął kręcić głową. Kręcił nią tak mocno, że przez chwilę myślałem, iż jest porcelanową lalką i jego głowa odpadnie, potoczy się po podłodze, a ja wsadzę ją w szklaną gablotę. Świrowałem już. To ja traciłem głowę.
– Nie masz obowiązku tu być, nie masz obowiązku być tu ze mną.
Westchnąłem głęboko, dłonie przejechały po twarzy w najbardziej teatralnym geście.
– Ale przecież wiesz, że chcę.
Czułem, że skaczę ze stanowiska na stanowisko. Zwalałem odpowiedzialność na wszystkich, byle to mi nie przykleiła się do podeszwy. Ktoś powinien uderzyć mnie w twarz jeszcze raz. Bo przecież naprawdę chciałem.
– Sztuczna ta rozmowa, wyjdźmy na chwilę z telenoweli – odparł chłodno, przeżuwając kawałek marchewki. Znowu miał ten nieobecny wzrok.
– Jak na przykład? – spytałem, ale nie dał mi odpowiedzi, tylko dziwnie wyniosły przygryzł pusty widelec, jego twarz ściągnęła się niepokojąco, tak samo jak ten uśmiech. Nad wargami łuszczyła mu się skóra.
– Co tam u Jennie?
Nie powinienem reagować nerwowo, ale coś powodowało, że bardzo nie chciałem o tym rozmawiać. Wstałem cały zmanierowany i wkurzony, pokonując w dwóch krokach dystans do lodówki. Butelki piwa są naprawdę jak klucze do drzwi, które nie zawsze powinno się otwierać, ale wtedy cisnąłem nimi o szklany stolik tak mocno, że Wonwoo aż podskoczył, a mi spodobał się taki stan rzeczy.
Tak naprawdę unikanie niewygodnych tematów nigdy nie było moją mocną stronę, wiecznie miałem ochotę wylać wszystko na stolik i zmuszać wszystkich wokół do spijania moich słów, nawet gdy były tak kwaśno głupie. Tylko ja nie chciałem, żeby akurat on zlizywał cokolwiek mojego, nawet jeśli przez moją głowę przelatywały obrazy, świadczące o czymś zupełnie przeciwnym.
Wtedy milczałem, ale Wonwoo bardziej. Nie wiem czy można milczeć bardziej niż on w tamtym momencie.
Jak na kogoś tak chudego pił dużo i łapczywie, a ja wcale nie mogłem tego po nim zauważyć, podczas gdy moja głowa robiła się cięższa, a język pewnie trochę by się poplątał, dlatego dobrze, że milczeliśmy.
To byłoby najlepsze wyjście, ale czasem uwielbiam skomplikować własne życie. I śmieszne jest to jak kilka małych słów potrafi popchnąć sytuację do przodu.
– Pytałeś co z Jennie – zacząłem, co drugie słowo przerywał mlask, ale słowa brzmiały całkiem składnie, więc brnąłem w to dalej. Wonwoo kiwnął głową, przez jego twarz przebiegł cień cichego zadowolenia, ale udawałem, że nic nie widzę, i robić miałem tak jeszcze wiele razy. – Nie podnieca mnie.
Nie miałem wyrzutów sumienia, że to powiedziałem, chociaż zasłoniłem usta dłonią, udając zaskoczenie własnymi słowami. Wonwoo chichotał, uderzał palcami w stół.
– Jak to? Już cię nie podnieca?
– Nie, znaczy poniekąd.
– Nie męcz się teraz z tak ciężkimi słowami.
– Dzięki – odpowiedziałem i dopiero wtedy doszło do mnie jak ciężka jest moja głowa. – Chyba nigdy tego nie robiła.
– A kto robił?
– Nie mogę ci tego powiedzieć. – Mój ton głosu wpadł w stan największego mędrca, strzegącego najwyższej tajemnicy.
– Znam te osoby?
– Jedną aż za dobrze – unikałem jego wzroku, udając iż wybitnie interesuje mnie skład piwa.
– To ciekawe, mogę zgadywać? – spytał, uśmiechając się lekko. Ten grymas wykrzywiał się w stercie pustych puszek, stojących na stole. Przełknąłem ślinę, tak filmowo jak można jedynie w kreskówce.
– Wolałbym nie.
– Jak sobie chcesz, ale błagam pozwól mi zadać jedno jedyne pytanie do mojego ulubionego, sztandarowego samca.
Wskazałem palcem na siebie, całkiem zdezorientowany, a on rozpromieniony kiwnął głową.
– To co, mogę? – Nie potrafiłem nadążać nad jego zmianami nastroju, to nie miało poprawić się już nigdy.
– Dobra.
– Czy to chłopak?
Jakoś nie umiałem skłamać, chociaż piana z piwa wezbrała mi w żołądku.
– Tak.
CZYTASZ
cough syrup | meanie
Fanfictiongdzie Mingyu, być może, chciałby trzymać swoją miłość w objęciach i być może, chciałby posmakować jej ust i być może, ale tylko być może, chciałby patrzeć na nią w każdej możliwej sekundzie, ale przecież lubi dziewczyny.