W pewnym momencie zorientowałem się, że Wonwoo wciąż trzyma się w pionie, a ja bujam się jak na statku, gdyby piwo wylało się na stolik, utonąłbym w nim, bo czuję, że Wonwoo nie podałby mi ręki. To okropne, jak paraliż senny. Chciałem chwycić za rogi stołu, ale ręce ścierpły mi na kolanach. Trochę panikowałem ze świadomością, że powinienem ochłonąć. W tamtym momencie zacząłem żałować, że ze mnie taki mazgaj i ciamajda, bo łzy są słone i lepią się do policzków. Łzy też widać i to chyba ich największa wada, jak i zaleta.
Bałem się podnieść wzrok, bo wiedziałem, że centralnie przede mną siedzi ten cichy, zimny duch, który pewnie ściska butelkę piwa, pije łapczywie i wbija ciemne, puste oczy w moją opuchniętą twarz. Jeszcze przez chwilę panowała przenikliwa cisza, klimatyzacja chyba się zepsuła, bo przestała huczeć.
– Ech, no co ci jest? – zapytał w końcu Wonwoo, rozglądając się po pomieszczeniu z miną jakby bolał go brzuch.
Jedynie popatrzyłem na niego z wyrzutem, wkurzając się i smucąc na raz, że dla niego wszystko musi być łatwiejsze. Niedługo póżniej miała uderzyć mnie głupota tej myśli, ale wtedy nie interesowało mnie nic innego, niż to co czuję ja. Wydaję mi się, że miałem tak od zawsze. Stawiałem wiecznie na siebie, dbając o swój komfort, ale chowając to wszystko pod pozą, w którą szczerze wierzyłem. Pod pozą, że więcej robię dla innych, niż wymagam od wszystkich wobec siebie.
Wonwoo powoli wstał od stołu, nogi miał pajęcze i dziewczęce. Przesuwał się po pomieszczeniu, jakby chodził po labiryncie. Absolutnie bez celu. Krążył tak wokół, jakby był psem, który zaplątał się w smyczy.
– Puścisz jakąś muzykę? – zapytał, a mi wydało się to tak nie na miejscu, że aż sięgnąłem ze złością po telefon.
Puściłem marsz pogrzebowy, a on znowu spojrzał w moja stronę, jakby miał już mnie dość. Jakbym był dzieckiem, które chce wymusić od zapracowanej matki jeszcze coś więcej. Jednak musiał za to odpowiadać, to on wprowadził mnie w ten stan, od dawna wprowadzał, więc niech ma tego świadomość. Niech to zobaczy. Podszedł. Każdy mały krok przybliżał go do mnie, a ja się bałem. Zupełnie jakby był ojcem z pasem w ręce.
Świat w mojej głowie i tak wirował za bardzo, lecz on podszedł i pogłaskał mnie po głowie, pogłaskał delikatnie, jakby nie był materialny, a ja wtedy wyrwany z stagnacji, objąłem jego biodra, wąskie jak u owada, i przycisnąłem swoją twarz w jego sweter. To było dziwne, czułem jego uśmiech, kiedy robiłem z jego niebieskiego golfu wodospad Niagara, a on wciąż głaskał mnie po głowie, i robił to trochę niedelikatnie, nie żebym chciał narzekać.
– Czasem chciałbym, że – czknąłem – byś powiedzal mi, że wszystko będzie dobrze – wyjęczłem, ale mój napad płaczu, cipowate piwo i materiał jego swetra tłumił wszystkie słowa, i zdziwiło mnie, że zrozumiał wszystko co mówiłem.
– Alkohol sprawia, że gadasz strasznie głupie rzeczy.
– Co w tym głupiego? – spytałem, robiąc wielkie oczy i patrząc się w jego twarz. Był strasznie spokojny.
– Zadam ci identyczne pytanie jak już wydobrzejesz, to odpowiesz sobie sam – dodał, uśmiechając się trochę wrednie, ale głównie ślicznie.
– A daj se siana – odparłem, a on się zaśmiał, i nawet nie złościło mnie tak bardzo, że kpi w czasie mojej osobistej tragedii, bo był taki ładny, i chciałem, żeby został.
– Chcesz pojechać do mnie na noc? – zapytał w pewnym momencie.
– Czemu nie tu?
– Bo to mieszkanie jest takie chłodne, białe i puste. Jakby to wcale nie był dom – odparł, a po moich plecach przeszedł chłodny, biały, pusty dreszcz.
CZYTASZ
cough syrup | meanie
Fanfictiongdzie Mingyu, być może, chciałby trzymać swoją miłość w objęciach i być może, chciałby posmakować jej ust i być może, ale tylko być może, chciałby patrzeć na nią w każdej możliwej sekundzie, ale przecież lubi dziewczyny.