drugiego dnia jesieni piekła mnie skóra. wiatr wiał jak w kłajpedzie anno domini 2016, kiedy wreszcie byłem sam ze sobą, w pasiastych skarpetkach, z dłońmi ozdobionymi rysunkami tego, co mi zawsze było bliskie.
trzeciego dnia jesieni było wiatrzysko i bałem się, że mi wymiecie wszystkie myśli z głowy, że będzi pusto. minimalizm, powiedzą państwo. gówno minimalizm. bolą mnie plecy.
czwartego dnia jesieni było mi smutno i ciężko z oddychaniem, jak zresztą zwykle, kiedy zbyt dużo kombinuję nad światem. widać taki mój los. gitara cieszy mnie w inny sposób niż zwykle. zjadłbym pizzę.
piątego dnia jesieni rozdarłem sobie ramię i chyba nie czuję się z tego powodu najgorzej. włosy są coraz krótsze, jak dni.
szóstego dnia jesieni wziąłem więcej tabletek niż zwykle i rzygałem. mogło być gorzej, ale nie chcę o tym myśleć.
siódmego dnia jesieni kłajpeda mnie całkowicie przejęła. na stole dwa talerze po rosole. na ich dnie parę niedojedzonych nitek. płakać mi się chce. ochydny jestem.
ósmego dnia jesieni przestałem czuć. krócej, krócej, krócej, zatapiam się w ciemność.
dziewiątego dnia jesieni pisałem o lisach. absynt mnie dobija.
dziesiątego dnia jesieni
księżyc-aldebaran: 1,4°S
PIELGRZYMKI
CZYTASZ
wzeszłoniewzeszło
Poésieramiona jak skrzydła rozpościeram, byle wznieść się i nie upaść w otchłanie