Rozdział 2.2

431 39 183
                                    

Na szczycie wieży strażniczej zarządca portu ściągnął nogi ze stołu, o mały włos nie zrzucając z niego jeszcze pełnego kubka z białym rumem. Usadowił się na niezbyt wygodnym krześle i wpatrzył w odcinek rzeki pomiędzy Wielką Stocznią a Północnymi Wrotami. Dział się tam istny chaos: jeden z promów z uporem taranował kolejne statki zacumowane w Strefie i z każdą chwilą przybliżał się do wylotu przystani.

– O, kurweczka...

Mężczyzna wytężył wzrok, aby dostrzec, kto jest odpowiedzialny za cały ten zamęt. Już ja mu urwę jaja, pomyślał. Po chwili wnikliwej obserwacji poznał tożsamość dewastatora; był nim Zabol, jeden z najspokojniejszych przewoźników, jakimi dysponował. Więc co, do jasnej cholery, on najlepszego wyczyniał?!

Coś było nie tak.

Faktycznie, prócz Zabola i tuzina funkcjonariuszy straży, którzy pojawili się w międzyczasie, na pokładzie było jeszcze dwóch ludzi. Jeden: mniejszy, półnagi, o bujnych, jasnorudych włosach i ubrany w czarne, skórzane spodnie. W jego dłoniach tkwiły zabarwione szkarłatem noże. Drugi zaś był przeciwieństwem pierwszego – blondyn, wysoki i potężnie zbudowany, z włosami spiętymi w kitę, opadającą mu na plecy. Na jego szerokiej piersi prężył się dumnie półpancerz, na którym administrator dojrzał namalowane wschodzące słońce.

Bractwo Brzasku. Banda wyrzutków wyjętych spod prawa, która była jak wrzód na zdrowym ciele Cesarstwa. Najgorsze męty, zabijaki i łupieżcy głosili Prawdę Objawioną, żądając w zamian przysług, pieniędzy albo przywilejów, których formalnie rzecz biorąc, dawno ich pozbawiono. Nazywali siebie Bojownikami Prawdy albo Apostołami Świtu, ale dla większości mieszkańców Teragonu byli zwykłymi zbirami i szalbierzami. Ni mniej, ni więcej.

Tymczasem strażników było coraz więcej – nabrzeżem nadciągały posiłki. Administrator w pośpiechu opuścił strażnicę, wyszedł na balkon i oparł się o balustradę.

– Zamknąć Wrota! – wydarł się na całe gardło. – Zatrzymać ich!

Ludzie na dole – w większości pracownicy portowi – z przestrachem zadarli głowy, by przyjrzeć się zarządcy, który z czerwienią wschodzącą mu na twarz krzyczał gromko, wskazując na rzekę. Podążyli wzrokiem tam, gdzie on i tym sposobem dostrzegli niszczycielski prom. W lot pojęli, że trzeba się tym zająć, więc podnieśli się czym prędzej ze swoich miejsc, a potem popędzili ku kei.

Tymczasem administrator dalej śledził zamieszanie na środku rzeki. Wbrew jego najśmielszym oczekiwaniom, watażkowie radzili sobie świetnie. Zabijali kolejnych strażników, trzymając na dystans pozostałych. Byli wirtuozami w swoim fachu.

W pewnym momencie jeden z nich, ten złotowłosy osiłek złożył dłonie w jakiś dziwny znak, który przypominał trójkąt, po czym zaczął powoli wznosić się nad ziemię. Potem było już tylko gorzej.

Naraz wszystko znieruchomiało. Powietrze stało się ciężkie i szorstkie. Zaraz po tym pojawiło się nieznośne, jak wrzód na tyłku, szumienie i piszczenie wewnątrz głowy. Nieodparcie towarzyszyło temu uczucie, jakby mózg każdego z ludzi dotkniętych działaniem zaklęcia zamieniał się powoli w rzadką papkę, całkowicie pozbawioną świadomości. Jak się później okazało, była to zaledwie cisza przed burzą, gdyż wkrótce potem Strefę rozjaśniła ogromna eksplozja czystej, nieokiełznanej energii magicznej.

Wyładowanie było tak potężne, iż sama ziemia zadrżała w posadach i uległa tej niepojętej potędze.

~ R ~

– Coś ty, kurwa, zrobił?!

Słowa Garreta są jak tysiące igieł kłujących moje uszy...

Krwawią...

Na skrzydłach śmierci [KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz