Rozdział 2.1

553 43 269
                                    

Walcząc w imię Moje i tracąc głowę,

płać za zwróconą wolność.

Znów wśród żywych krocz i służ Mi,

w niekończącym się świecie zmian.

* * *

Trzy tygodnie później...

~ G ~

Patrzę na zatłoczoną ulicę poniżej, paląc papierosa. Przez moment widok przysłania mi gęsty obłok siwego dymu, a w płucach czuję znajome swędzenie. Zawiesina szybko się ulatnia i mogę w spokoju dalej obserwować to, co dzieje się na dole.

Tłumy ludzi przewalają się przez Trakt Głupców, wszyscy gdzieś się spieszą. Wśród czered robotników pędzących do pobliskiej stoczni i niewielkich grup jajogłowych, dostrzegam kilka patroli straży miejskiej. W większości dwuosobowe, starają się nie rzucać w oczy – jedne kryją się w zaułkach, inne udają, że dyskutują z kramarzami. Ja jednak wiem, że coś się święci.

Przenoszę wzrok na oberżę, której mam strzec i chcąc nie chcąc czytam widniejący na szyldzie, koślawy napis: Wisielec na Jabłoni. Obok prezentuje się niezdarnie namalowana karykatura mężczyzny uśmiechniętego od ucha do ucha, który zwisa na linie z gałęzi jakiegoś drzewa, zapewne tytułowej jabłonki.

Biorę macha i zaciągam się kolejną dawką opium. Kurwa, muszę wreszcie rzucić to świństwo. I pomyśleć, że to kolejny raz, kiedy sobie to obiecuję. Cóż, może w końcu się uda...

Zamieszanie, które ma miejsce w połowie drogi do następnej przecznicy pochłania całą moją uwagę. Tam, gdzie powinien trzymać wartę Szczur, panoszy się liczący pięć osób patrol Straży. Po chwili odnajduję wzrokiem naszego figuranta – klęczy i kuli się pod gradem ciosów, które serwuje mu dwójka mięśniaków w ciemnobordowych mundurach.

Stąd, gdzie stoję, widzę, jak jego pozlepiane od krwi włosy błyszczą w świetle nowego dnia. Jucha bucha mu na krzaczaste, czarne wąsy pod rozkwaszonym nosem, podczas gdy z czoła na posiniaczoną twarz spływają grube krople słonego potu. Małe, świńskie oczka koloru czystego brązu próżno błądzą po oprawcach, jakby szukając u nich litości.

Najbardziej poważny strażnik z całej piątki podnosi otwartą dłoń na wysokość piersi. To sygnał dla osiłków, by na chwilę dali sobie spokój. Ważniak wolno podchodzi do naszego człowieka i pochyla się nad nim. Staram się przypomnieć sobie prawdziwe imię Szczura. Myślę chwilę i odnajduję je gdzieś w zakamarkach mojej pamięci. Jharnot. Facet nazywa się Jharnot.

Szczur podnosi powoli głowę, trzymając się za obolałą pierś i brzuch, i spogląda niepewnie na oficera. Wysłuchuje jego słów i po chwili wahania wskazuje drżącą ręką budynek karczmy. Kawał zdradzieckiego sukinsyna. Jeśli przeżyje spotkanie z Ważniakiem, osobiście dopilnuję, żeby spotkała go zasłużona kara – śmierć.

Niestety, w tym samym momencie, w którym ten jebany kapuś wydaje mnie i mojego wspólnika, dowódca patrolu wyszarpuje zza pasa puginał i wbija mu ostrze w pierś. Powyżej splotu słonecznego pojawia się krwawa plama. Jharnot wybałusza oczy, gwałtownie mruga, a potem pada na twarz.

Zabawa skończona.

Ważniak spycha nogą ciało do rowu ciągnącego się wzdłuż ulicy. Odwraca się i wskazuje jednemu ze swoich podkomendnych – temu, który zdejmuje z pleców lekką kuszę – dach kamienicy sąsiadującej z oberżą. Kusznik posłusznie kiwa głową i rusza w stronę wspomnianego budynku. W tym samym czasie jego towarzysze kierują się w dół ulicy.

Na skrzydłach śmierci [KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz