- Wstawaj! - Usłyszałam krzyk mojej mamy, który dobiegał z dołu. - Spóźnisz się za chwilę, za dwadzieścia minut musisz być w szkole!
- Wstałam już! - Odkrzyknęłam, chociaż to mijało się z prawdą. Nadal leżałam przykryta ciepłą kołdrą, ale chciałam, by moja rodzicielka dała mi już spokój.
Wyszłam spod pierzyny, czego od razu pożałowałam. Był początek grudnia, a ja zapomniałam zamknąć te przeklęte okno. Poczułam rozlewające się po moim ciele dreszcze. Jeśli nie będą musieli amputować mi stóp to naprawdę będę szczęściarą. Podeszłam do mojego niskiego parapetu, na którym przesiaduję większość dnia. Służył mi jako siedzisko. Miałam na nim materac, kocyk i kilka szarych poduszek. Był zdecydowanie ulubionym elementem mojego pokoju. Weszłam na niego i szybko zamknęłam okno. Po chwili odkręciłam kaloryfer, a sama wyszłam z pokoju, udając się do mojej łazienki.
Na piętrze mieszkałam praktycznie sama, poza momentami, w których przyjeżdżała moja rodzina. Ogromna rodzina.
Szybko umyłam zęby, zaczesałam włosy w niedbałego koka i skropiłam swoją skórę ulubionym zapachem perfum. Uwielbiałam kontrasty, dlatego zimą przeważały u mnie wiosenne, słodkie zapachy. A może to wcale nie miłość do kontrastów, lecz tęsknota za ciepłem?
Wróciłam do pokoju i założyłam na siebie, przygotowany dzień wcześniej mundurek. Z całego serca go nienawidziłam. Czułam się w nim niczym mała dziewczynka. Zero indywidualności. Krawat szczypał mnie po skórze, a szare podkolanówki z zsuwały się z cienkich rajstop, doprowadzając do szału.
Zbiegłam na dół, zabierając ze stołu przygotowane przez mamę śniadanie. Zrobiłam łyk wody z cytryną i pobiegłam po buty i kurtkę.
Do autobusu weszłam jako ostatnia i od razu poszłam zająć swoje stałe miejsce na końcu. Kiedy tak szłam słyszałam chichoty i czułam na sobie wzrok innych. Odwróciłam się, żeby zobaczyć z czego się wszyscy śmieją, ale niczego nie dostrzegłam.
- Psst! - Usłyszałam od dziewczyny siedzącej zazwyczaj obok mnie w autobusie. Spojrzałam na nią, a ona pokazała mi na swój tyłek. Zmarszczyłam brwi, zanim do mnie to dotarło. O cholera.
Poprawiłam spódniczkę, która podwinęła się zbyt wysoko, pokazując moje czarne stringi. Już wiem, kto będzie dzisiaj tematem numer jeden na szkolnej stołówce.
- Hej, Sierra. - Uśmiechnęłam się ciepło do mojej wybawicielki.
- Hej. Niezła akcja z tą kiecą, Bee. - Zaśmiała się.
- Ta... Po akcji z zeszłego miesiąca myślałam, że na długo ucichnie mój temat, ale jak zwykle, chyba się tego nie doczekam. - Westchnęłam, udając smutek.
- Chyba nikt już o tym nie pamięta. - Sierra uśmiechnęła się, dając mi kuksańca w bok.
- Do tej pory nazywają mnie "Bee, matka pszczół". - Zaśmiałam się na wspomnienie apelu szkolnego.
Był to dzień zwierzęcia, czy jakoś tak. Co roku przez szkolną drużynę koszykówki organizowany jest apel o pomocy biednym i zagrożonym gatunkom. Ogólnie cały dzień i mowę poświęcamy jedynie temu temacie. Nie ma normalnych zajęć - oglądamy programy przyrodnicze, organizujemy jakiś spektakle, które zwieńczone są uroczystym apelem i meczem koszykówki pomiędzy drużyną z naszej szkoły a absolwentami i nauczycielami. W tym roku padło na to, że apel organizowały klasy trzecie, do których należę. Nikt nie chciał przemawiać, więc, jako że byłam chora, moi kochani przyjaciele wkręcili mnie w przemowę, która kończyła apel i zapowiadała mecz.
CZYTASZ
dancing under the stars ||H.S.
FanfictionZaśmiałam się pod nosem. Wciąż o nim myślę. I chyba wciąż Go kocham.