Rozdział 1 cz. 2

64 0 0
                                    

Wpełzłam do szatni z rozdygotanymi nogami, łykając pożądliwie powietrze. Byłam cała spocona, a wuef był naszą pierwsza lekcją. Nie było opcji na prysznic, więc wiedziałam, że do końca dnia będę czuła dyskomfort. W każdą środę mam wrażenie, że po takim wuefie jak dziś, najnormalniej w świecie śmierdzę. Oczywiście, zawsze w torbie mam cały zapas pierwszej pomocy – chusteczki nawilżane, antyperspirant i jakiś perfum. Jednak to okrutne uczucie z tyłu głowy nie odpuszcza aż do prysznica, który staje się moim wybawieniem od razu po zajęciach.

Na szczęście przed nami były już tylko najlepsze lekcje. Moja ulubiona matma z szalonym Panem Ekierką, jak to ochrzciłyśmy z Klaudią naszego matematyka. Był chyba dość młody, ciągle się uśmiechał i miał mnóstwo energii. Jego podejście do nas odzwierciedlało się w samych ocenach. Nawet Paweł, nasz klasowy gamoń, miał u Ekierki tróję. Zaraz potem nastała duża przerwa. Poleciałyśmy z Klaudią do sklepiku. Kupiłam sobie dwie pyszne pizzerki i dok pomarańczowy. Umierałam z głodu po wuefie, a zapomniałam zabrać cokolwiek do jedzenia z domu. Na szczęście, zawsze mam jakieś drobne z kieszonkowego przy sobie i szkolny sklepik ratuje mnie w takich sytuacjach. Usiadłyśmy na boisku obserwując innych uczniów, którzy wylewali się leniwie z naszej tysiąclatki. Tysiąclatki to szkoły, które budowano na tysiąclecie istnienia państwa. Nasza dzielnica jest ich pełna. Normalnie architektoniczne „kopiuj – wklej". Trzy segmenty połączone wielkim holem, a wszystko pozostałe, czyli część z gabinetami dyrekcji, stołówka czy sala gimnastyczna, wyglądały jakby ktoś je na szybko doklejał do całości projektu. W tej koślawości jednak dla mnie kryła się przytulna, choć trochę za duża szkoła. Szalona Igła zarządzała nią twardą ręką, co niestety odbijało się na nas. Akademie były sztywne jak kije od mioteł naszych ukochanych sprzątaczek, przemówienia nudne jak flaki z olejem, jakiekolwiek imprezy kończyły jest najpóźniej o 20, a o nocy w szkole mogliśmy zapomnieć. Ciągle tylko jakieś konkursy i projekty. Nic się dla Igły nie liczyło bardziej niż statystyki i dyplomy. Im więcej laurów spadało na szkołę, tym lepiej. Sekundowała jej w tym wicedyrka, Mała Mi, największa krzykaczka ze wszystkich. Legenda głosiła, że Mała Mi kiedyś mówiła normalnie i że w ogóle była normalna... Chodziła jak chmura gradowa po korytarzu głównym wydzierając się na wszystkich. Duże przerwy były dla niej rajem. Po nałożeniu na nas obowiązku wychodzenia na przerwę na boisko, zaczęła z uwielbieniem wypełzać z gabinetu i wrzeszczeć na każdego, kto się nawinął przed jej niebyt wysokie oblicze – ksywka nie brała się przecież znikąd. Współczułyśmy z Klaudią pierwszakom, bo trafili na nią, biedni, przed nimi malował się cały kurs wywrzeszczanej biologii, bo tego Mała Mi uczyła.

Plotkując z Klaudią pochłonęłam obie pizzerki, które miały mi starczyć na pół dnia. Cóż, będzie trzeba powiększyć zapasy albo upolować coś w automacie.

– Co teraz mamy?

– Zajęcia artystyczne.

– No nie – jęknęła Klaudia. – Zapomniałam ostatniego projektu, który miałam dokończyć w domu.

– To doniesiesz jutro, wiesz, że Kwiatkowska w ogóle podchodzi do terminów bardzo na luzie.

–W sumie masz rację. Ale ostatnio jakoś nie mogę wysiedzieć na jej zajęciach, kiedy nam wykłada o malarstwie i różnych tych, no...

– Stylach artystycznych? No weź, trochę teorii jeszcze nikogo nie zabiło. Mi się podoba – przyznałam krótko, choć tak naprawdę Kwiatkowska była jedną z moich ukochanych nauczycielek w szkole. Dzięki niej zapominałam o całym cierpieniu na wuefie, zapominałam w ogóle o całym świecie. Kwiatkowska była chyba jakąś szaloną artystką. Nosiła wielkie okulary z grubymi oprawkami, często na jej dłoniach można było zauważyć resztki farby, jakby zapominała się domyć. Ubierała się niesamowicie ekscentrycznie, a w jej sali zawsze pachniało kadzidłem. Często tez przy praktycznych zajęciach puszczała nam muzykę. Były to najczęściej ścieżki dźwiękowe z filmów, ale też jazz, którego nikt w naszej klasie tak naprawdę nie słuchał, myślę, że gdyby nie Kwiatkowska nigdy byśmy tej muzyki nie poznali. Kiedy opowiadała nam tydzień temu o Andym Warholu spijałam każde jej słowo. W domu długo sprawdzałam go w internecie i zupełnie zmieniłam koncepcję pracy, którą zaczęłam na lekcji. Teraz w moim plecaku czekał projekt plakatu najbliższej szkolnej dyskoteki, inspirowany jego stylem artystycznym. Nie mogłam się doczekać, żeby pokazać go Kwiatkowskiej.

– Słyszałyście może kiedy wróci nasza wuefistka? - Zapytała Lilka, nasza klasowa maruda siadając obok nas. Kiedyś nawet byłyśmy blisko, ale Lilka musiała zmienić podstawówkę przez przeprowadzkę. Spotkałyśmy się dziwnym trafem w gimnazjum, choć wiem, że musiała dojeżdżać spory kawał spod miasta.

– Jeszcze parę takich zajęć z tym facetem, a przysięgam, że wykituję – dodała Maryśka, która trzymała się z Lilką. Obie chodziły z nami do klasy i podobnie jak ja, nie przepadały za uczącym chłopców nauczycielem.

– Mam nadzieję, że szybko. Widziałam na dzienniku, że jutro mamy dwie godziny z chłopakami. Półtorej godziny katuszy przed nami – powiedziała Klaudia.

– Pączuś, dasz sobie radę? - Rzuciła Marysia.

– Jak mi każe znów tyle biegać, to chyba zacznę się turlać – odpowiedziałam żartem. Zawsze tak robiłam, kiedy rozmowa schodziła na mój wygląd albo dwie lewe nogi do wuefu. Łatwiej było żartować i śmiać się z innymi niż przeżywać, czy brać ich uwagi na serio.

Rozległ się przeraźliwy dźwięk dzwonka. Przed nami moje ukochane zajęcia, i później jeszcze dwie godziny z wychowawczynią na języku polskim. Czasami myślę, że gdyby ktoś wyciął mi z planu zajęć wuef, środa byłaby najlepszym dniem w całym tygodniu!

Pamiętnik GrubaskiWhere stories live. Discover now