Rozdział 2

48 0 0
                                    

Otworzyłam ciężkie drzwi ze szczękiem kluczy. Moja kotka Penelopa przeciągała się w przedpokoju udając, że wcale ją nie obchodzi fakt, że wróciłam do domu. Zrzuciłam trampki, odwiesiłam kurtkę i rzuciłam plecak do swojego pokoju i udałam się na polowanie. Oczywiście, jako wzorowy myśliwy najpierw nakarmiłam moją pupilkę i umyłam ręce, żeby zaraz usadowić się w ulubionym fotelu z jabłecznikiem. Ojciec piekł obłędne jabłeczniki na cienkim spodzie, obsypane taką ilością cukru pudru, że trudno było nie ubrudzić sobie nim połowy twarzy. Uwielbiałam cisze przed burzą po powrocie ze szkoły. Zawsze miałam jakąś godzinę do powrotu mamy, która pracowała jako nauczycielka w jednym z liceów. Po jakimś czasie dojeżdżał też tata, a czasami wieczorem wpadał mój brat. Sam albo z narzeczoną. To na takie okazje tato piekł pyszne ciasta. Siadaliśmy wtedy razem, wyciągaliśmy jakąś planszówkę i rozgrywaliśmy przynajmniej jedną partię na śmierć i życie w towarzystwie ciasta, gorącej czekolady i kawy. Uwielbiałam moją rodzinę, choć nie zawsze było kolorowo. Kłótnie były naszym chlebem powszednim. Mama mówiła, że mamy gorące temperamenty i ona nie może z nami wytrzymać. Ona sama zrobiła się bardzo wyciszona parę lat temu. Średnio pamiętam, co się wtedy działo, ale wiem, że mama była długo w szpitalu i wróciła odmieniona. Długo nie wychodziła z łóżka. Przyjechała do nas też babcia, jej mama, która codziennie prowadziła mnie do szkoły i gotowała pyszne obiady. Jej popisowym daniem były kluski śląskie. Zajadałam się nimi wtedy na potęgę! Wtedy też tato zaczął piec regularnie ciasta. Na początku przypalał co drugą blachę, ale te różne kuchenne wariacje popłaciły i stał się naszym nadwornym cukiernikiem.

Mama weszła z jęknięciem do domu. Akurat zdążyłam pozmywać i posprzątać w kuchni.

– Zośka, jesteś?! – Krzyknęła, choć dobrze wiedziała, że jestem w domu.

– Co jest?

– Pomóż mi – mama była objuczona siatkami ze sklepu i torbami na ramię, z których wystawały teczki.

– Co, znów jakieś kreatywne zadanie?

– Tak, robię z uczniami powtórkę do matury. Przysięgam, że mają ze mną krzyż pański, ale jeszcze mi podziękują w maju po egzaminach, kiedy okaże się, że wiedzą więcej niż przeciętny ćwierćinteligent i gdy przekonają się, że nie muszą nerwowo powtarzać wszystkiego na dzień przed egzaminem.

– Cieszę się, że nawet nie biorę pod uwagę twojej szkoły. Nie chciałabym mieć takiej hetery na głowie – zażartowałam.

Usiadłam na taborecie przy stoliku kuchennym patrząc jak mama krząta się po kuchni, chowając zakupy. Uwielbiałam na nią patrzeć. Była moim ideałem. Miała kobiecą figurę, długie kasztanowe włosy, które czasami rozpuszczała i falowały wtedy delikatnie sięgając za łopatki. Do pracy zawsze nosiła warkocz lub koński ogon. Mówiła, że burza włosów sprawiałaby, że uczniowie mogliby ją pomylić z jakąś czarownicą. Zawsze nosiła sukienki, takie bardzo klasyczne, które umiała niesamowicie zaczarować biżuterią, oryginalną marynarką albo swetrem. Czasami zastanawiałam się z Klaudią, jakim cudem taka zjawiskowa kobieta jak ona zainteresowała się moim ojcem, który był dosyć przysadzistym łysym okularnikiem.

– Właśnie, zastanawiałaś się już nad wyborem szkoły?

– No nie do końca. Nie mogę się zdecydować za bardzo w jakim kierunku pójść...

– Pamiętaj, że cokolwiek wybierzesz, będzie dobrze. Najważniejsze, żebyś dobrze się czuła w nowej szkole. I żeby chodzili do niej w miarę rozsądni i normalni ludzie. Nie chciałabym, żebyś nagle zaczęła szaleć na imprezach i robić głupie rzeczy, jak niektórzy moi uczniowie.

Mama uczyła w jednym z lepszych liceów w mieście, ale krążyły o nim legendy, jeśli chodzi o pozaszkolną sferę. Jej uczniowie byli największymi imprezowiczami, z czym wcale się nie kryli. Mieli wyniki, brali często udział w olimpiadach i konkursach, ale mottem każdego z nich było „Baw się i daj się bawić innym".

– Wiesz, dostałam dziś dwie szóstki u Kwiatkowskiej.

– Tak, widziałam na dzienniku. Świetna sprawa. Gdyby tak ci jeszcze z biologii trafiła się taka ocena...

– Oj, nie narzekaj. Mam mocną czwórkę.

– No wiem, ale pomarzyć zawsze można...

– No i tak się zastanawiałam ostatnio, czy może tych szóstek u Kwiatkowskiej nie zamienić na coś poważniejszego...

– Co masz na myśli?

– Myślałam o czymś artystycznym. Ale niekoniecznie chciałabym pójść do plastyka. Chyba nie nadaję się na artystkę pełną gębą.

– A co konkretnie masz na myśli? – Mama czasami na mnie patrzyła takim przenikliwym wzrokiem. Myślałam sobie wtedy, że jej uczniowie w czasie odpowiedzi ustnych muszą umierać ze strachu, bo wyglądała trochę przerażająco. Ja wiedziałam, że takie spojrzenie oznacza duże zainteresowanie i analizowanie tego, co się do niej mówi. Postawiła przede mną kubek z gorącą czekoladą z małymi piankami. Nie miałam pojęcia, kiedy zrobiła gorącą czekoladę!

– Wiesz, widziałam kilka szkół związanych z projektowaniem... Tylko nie wiem co by mi się podobało... Jest projektowanie związane z modą, ogrodnictwem, architekturą... To są głównie technika, czyli czeka mnie bonusowy rok nauki i pewnie mnóstwo pracy nie tylko ze standardowymi przedmiotami, ale to mogłoby mi podpowiedzieć, czy takie klimaty są dla mnie, czy może lepiej dać sobie spokój.

– No, to ciekawe! Bardzo mi się podoba ten pomysł. Dodałabym do tego jakieś projektowanie graficzne, co?

– Nie myślałam, że tak pozytywnie podejdziesz do tego pomysłu.

– Zośka, to twoje życie. Jesteś chyba za duża, żebym ci cokolwiek rozkazywała czy krytykowała stawiając sprawę na ostrzu noża. To ty wybierasz, tylko musisz być świadoma konsekwencji.

– Mamo, ja nawet nie wiem, co chcę naprawdę robić, a ty zawsze o tych konsekwencjach... – Zjeżyłam się trochę. Kiedy padało hasło „konsekwencje" mama popadała w patetyczny ton nauczycielki życia.

– Wiem dobrze, że bez myślenia o konsekwencjach rodzą się największe ludzkie głupoty i problemy...

– No dobra, już dobra... Co na obiad?

Na szczęście mama była równie głodna co ja i dała odciągnąć się od tematu wyboru szkoły, który przechodził powoli w fazę życiowych pouczeń i mądrości. Zabrałyśmy się do pichcenia jednego z moich ulubionych dań, czyli spaghetti z malutkimi klopsikami i górą parmezanu. Mogłabym dać się zabić dla kuchni włoskiej.... Mniam!

Pamiętnik GrubaskiWhere stories live. Discover now