[00] Coś się kończy, coś zaczyna.

15 0 0
                                    


 Wrony odleciały gwałtownie, pozostawiając za sobą dźwięk szeleszczących liści, gdy dobiegły je odgłosy walki. Prawie oniemiałem widząc, jak mój przeciwnik tańczy z mieczem przecinając powietrze. Ruszyłem na niego uważnie stawiając kroki. Cięcia padały jedno za drugim. Ostrza stykały się wzajemnie, co wzburzało tłum gapiów. Szybko oddałem uderzenie, jednak zostałem potraktowany kontratakiem. Odskoczyłem i wykonałem kolejny cios. Pot spływał mi po twarzy, serce biło szybciej niż dotychczas. Kolejne uderzenie, znów nieudane. Spojrzałem kątem oka na ludzi czekających na moje zwycięstwo lub porażkę. Rywal cisnął tak, że byłem pewien, że mnie trafi, mimo iż próbowałem kontratakować z równą prędkością. Sytuację potęgowało grzmiące niebo w oddali, zupełnie jakby stwórca chciał nas pospieszyć. Doskoczyłem do konkurenta, a ostrza krzyżowały się tuż przy naszych klatkach piersiowych. Zostałem odepchnięty z całej siły, poślizgnąłem się na mokrej powierzchni i runąłem plecami o ziemię. Zanim dosięgnąłem broni, która wypadła mi z ręki, miałem już szpic przy gardle. Przełknąłem ślinę i usłyszałem kolejny grzmot. Towarzyszyły mu brawa z jednej i plucie z drugiej strony.

- Obyś jutro miał więcej szczęścia. Wstawaj. - przeciwnik schował miecz do pochwy i podał mi rękę.

- Na szczęście Lethallowie nie walczą tak majestatycznie jak ty, bracie. - oznajmiłem podnosząc się z ziemi.

- A mimo to jakimś cudem odbili naszą piękną stolicę? - zapytał ironicznie i poklepał mnie po ramieniu. - Wracajmy do obozu, jeszcze burzy nam tu brakuje.

Otrzepałem się z błota i ruszyliśmy w drogę, w trakcie której obserwowałem treningi naszego oddziału. Wszyscy byli zdeterminowani przed jutrzejszą bitwą. Mieliśmy w końcu szansę na ocalenie naszego kraju - Voprain. Od zawsze mi mówiono, że te ziemie były wspaniałe, żyło się choć skromnie to szczęśliwie. Później wkroczyły wojska Królestwa Lothealli, obaliły naszego króla i zajęły stolicę. Lothealla wyznaczyła własnego władcę, który próbuje szerzyć swe rządy zamieniając naszych lordów na swoich w cóż... brutalny sposób. Jutrzejsze starcie ma uniemożliwić im przedostanie się do kolejnego miasta.

- Sir Evanie! - usłyszeliśmy znajomy głos z oddali, był to młody rekrut, głównie służył jako chłopiec na wysyłki. Biegł w naszą stronę, a gdy się zatrzymał, chwilę zajęło mu złapanie oddechu. - Sir Alistairze. - ukłonił się w moją stronę. Skinąłem głową.

- Tak, Henryku? - odpowiedział Evan spoglądając z zaintrygowaniem. - Czy to coś z matką?

- Nie, wasza matka jest bezpieczna w esborskiej posiadłości na północ stąd. Zostałem proszony o przekazanie wiadomości, iż przybył negocjator od Lethallów.

- Po co wysyłają negocjatora niecałą dobę przed bitwą? - zapytał z pewnym niepokojem.

- Może boją się porażki? - zasugerował Henryk, na co ja parsknąłem śmiechem. Zostałem za to obrzucony zabójczym spojrzeniem.

- Nie sądzę. - oznajmił Evan, po czym zwrócił się do mnie. - Do zobaczenia później. - poklepał mnie po ramieniu i ruszył szybkim krokiem w stronę obozu.

Miałem podobny plan, ale zamiast namiotu politycznego, wybrałem ten pielęgniarski. Można było tam nie tylko dostać opatrunek i herbatę z ziół, ale też porozmawiać chociażby ze swoimi ukochanymi. Pielęgniarkami były najczęściej małżonki żołnierzy, które nie chciały zostawać same w czasie wojny.

Po kilkunastu minutach marszu zawitałem do namiotu wypatrując mojej najdroższej żony. Od razu jej pomachałem, gdy mnie zobaczyła. Przeprosiła koleżankę i z uśmiechem ruszyła w moim kierunku.

Until The DawnWhere stories live. Discover now