Prowadziłem konia przez kręte ścieżki, pomagając mu przejść przez las. Drzewa rosły bardzo wąsko, a jazda tutaj wydawała się dość skomplikowanym procesem - dodatkowo zanosiło się na deszcz, a mi nie uśmiechało się tonąć po pięty w błocie.
Swoją drogą słyszałem wiele opowieści o majestacie lethallskich koni między innymi to, że są niezwykle inteligentne, odważne, ale też bardzo ufne. Jeśli miałbym ocenić wiarygodność tych informacji, to jeszcze kilka godzin temu mógłbym przysiąc, że jest to stuprocentowa prawda. Mój podziw skończył się w momencie, gdy przed nami pojawił się szeroki potok. Za cholerę zwierzę nie chciało przez niego przejść. Zapierało się nogami niczym pies zmuszany do kąpieli.
- No dawaj, tu jest płytko, woda też cię nie porwie - powiedziałem do zwierzęcia, stojąc w wodzie o wartkim nurcie sięgającej do kolan.
Pociągnąłem za wodze, co nie spodobało się mojemu pół tonowemu przyjacielowi.
- Obiecuję, że nie będziesz się ze mną długo męczyć, ale pierw musimy dostać się do jakiegokolwiek miasta - koń zarżał i stał zaparty przed tym nieszkodliwym potokiem. - No popatrz, to nic strasznego! - zacząłem chodzić i rozpryskiwać wodę dłońmi, ale widocznie niezbyt przekonująco. - Dobra, albo przejdziesz kulturalnie, albo będziesz musiał to przeskoczyć. Swoją drogą powodzenia w rozpędzeniu się.
Przemyłem twarz i wyszedłem na trawę. Zdjąłem buty i wylałem z nich wodę. Rozejrzałem się dookoła, miałem wrażenie, że usłyszałem szelest. Musiałem być ostrożny, w końcu byłem przygotowany na zająca a nie na hordę wilków czy uzbrojonego bandziora. Żadnego z nich jednak nie widziałem.
W między czasie postanowiłem przeszukać, co Gaspard wrzucił do toreb przytwierdzonych pasem do zwierzęcia. W największej było jedzenie dla konia, lub lethalla jeśli jest na diecie roślinnej. W mniejszych były nóż i bukłak z czerwonym aromatycznym płynem.
- Ha, czyli jednak miałeś wino - uśmiechnąłem się pod nosem, by po chwili wziąć łyk, a po nim kolejny. Może nie był to najgorszy napój na świecie, ale nadal nie rozumiałem jego fenomenu.
Znalazłem też mały mieszek wypchany po brzegi monetami. Było w nim pięć suwerenów - wystarczająco, by przeżyć półtora dnia w wielkim mieście. A do takiego właśnie zmierzałem.
Po godzinie użerania się z moim nowym przyjacielem i wypiciu całej zawartości napoju bogów, w końcu udało mi się odnaleźć drogę. Był to najprawdopodobniej jeden ze szlaków handlowych, wskazywały na to wgniecenia po kołach karawan, które powoli zaczęły wypełniać się deszczem.
Pospieszyłem konia i czym prędzej popędziliśmy na północny zachód. Krople deszczu uderzały w moją twarz uniemożliwiając komfortową jazdę. Powietrze zrobiło się nieprzyjemnie chłodne, a na mojej skórze pojawiły się ciarki. Po godzinie jazdy wydawało mi się, że mam już wszystkie oznaki przeziębienia, a deszcz nie ustępował - wręcz nasilał się.
Zwolniłem, gdy moim oczom ukazał się kupiec, próbujący pchać swój wóz. Tylne koła ugrzęzły w błocie, a biedulek był już tak czerwony z wysiłku, że wystraszyłem się, że zaraz zejdzie z tego świata.
- Może pomóc? - zapytałem zatrzymując się tuż obok niego.
- Oh, sir! Zjawiasz się w samą porę! - przetarł czoło przyglądając mi się przez dłuższą chwilę. - Wóz ugrzązł, a ja muszę dostać się do Esboro.
- Toż to szmat drogi - oznajmiłem zeskakując na ziemię. - Wsiądź na swojego konia, a ja spróbuję popchać - gość przytaknął i wskoczył na zwierzę, a przynajmniej próbował. Był dość niski i przy kości.
Próbowałem się nie śmiać, gdy wił się na brzuchu po siodle. W końcu jednak dał radę usiąść. Koń ruszył, a ja pchałem z całej siły ślizgając się na błocie. Szło o wiele trudniej niż przypuszczałem, ale gdy nareszcie się udało, upadłem kolanami w tę mokrą ziemię. Chyba moim przeznaczeniem jest bycie brudasem o wyglądzie bezdomnego.
- Nie wiem jak ci dziękować, nieznajomy.
- Ja wiem - odparłem przecierając spodnie. - Mógłbyś mnie podwieźć do najbliższego miasta.
- Oh, a co z twoim koniem? - zapytał wyraźnie zaskoczony.
- Myślałem o zostawieniu go pod jakąś karczmą, czy coś - wzruszyłem ramionami. - Lethallowie, by mnie zabili, gdyby zobaczyli, że mam ich konia.
- To prawda, nie mamy takich w Voprain. Niedaleko mieszka myśliwy, może go sprzeda albo przerobi na koninę.
- Jest mi to szczerze mówiąc zupełnie obojętne.
Zgodziłem się licząc, że jednak nie skończy na niczyim stole, ale to byłaby najbezpieczniejsza opcja dla wszystkich.
- Będę przejeżdżać przez Flatston, mogę cię tam podrzucić i poopowiadać ciekawe historie. Co ty na to?
- Czułbym się niesamowicie zaszczycony.
YOU ARE READING
Until The Dawn
General FictionPo krwawej rzezi w obozie wojskowym Alistair musi odnaleźć siłę, by wypełnić przysięgę, którą złożył na łożu śmierci swojej żony. W tym celu udaje się w niebezpieczną podróż pełną morderstw, intryg i romansów. To samo na: https://untilthedawn.blogs...