Początek

29 3 0
                                    

Tego dnia Enrico był mocno spóźniony. Obiecał ojcu iż przyjedzie tak jak zawsze - z samego rana. Niestety jedno ze spotkań z kontrahentem trwało na tyle długo, iż po powrocie do domu zdążył jedynie ledwie zjeść, przywitać się z żoną i synkiem, zaś po chwili już musiał wychodzić. Pomimo iż było bardzo późno, Enrico był zadowolony. Właśnie zdobył kolejnego, dużego klienta i dobry nastrój zdecydowanie mu dopisywał. Zdawał sobie sprawę iż ojciec czeka na dostawę od rana, wierzył jednak że nie będzie on robił mu wymówek gdy mu przedstawi całą sytuację. Ze względu na panującą, bardzo złą pogodę i ściemniające się już niebo, pewien był iż będzie musiał zanocować w motelu. Nie czuł z tego powodu przykrości, uwielbiał bowiem to miejsce równie mocno jak Sam.

Jechał więc teraz przez bezdroża, zaś jego rozpędzone, terenowe auto, mknęło szosą zbliżając się do celu.

Gdy pół godziny później samochód Enrico zatrzymał się na hotelowym parkingu, choć słowo parking mogłoby służyć tutaj jedynie jako ironia, mężczyznę od razu uderzyło dziwne przeczucie, że coś się zmieniło. Pomimo iż był już wieczór w motelu było zupełnie ciemno i cicho. Światła, zarówno na recepcji, jak i w pokoju jedynego gościa, były zgaszone. Ojciec o tej porze zazwyczaj czytał książkę z zaparzoną herbatą w dłoni. Tym razem było inaczej.

- Tato? - otworzył drzwi recepcji - Tato?!

Sięgnął do włącznika. Światło z potężnej, zawieszonej wysoko lampy, odsłoniło coś czego się nigdy by nie spodziewał.

- O Boże - jęknął tylko i złapał się za głowę na widok jaki ukazał się jego oczom.

                                         *****************************************************

Szerokobarczysty, czarnoskóry mężczyzna kroczył pośród gęstych, nieprzeniknionych ciemności lasu, uważnie stawiając krok za krokiem, w ciężkich, futrzanych, mosiężnych butach, co raz to zapadając się w śnieg. Jedynie cichutkie, bezgłośne, jasnoniebieskie światła syren i nieliczne, słabe światełka policyjnych latarek rozświetlały tę ponurą, mroczną i mroźną noc, zaś gęsto padający deszcz ze śniegiem, dodatkowo utrudniał pracę, toteż co chwilę ciszę przerywały wulgarne, nie nadające się do zacytowania, głośne narzekania zmarźniętych policjantów.

- Nic nie widać - wrzasnął szeryf w googlach i czapce - to bez sensu. Nic nie znajdziemy! - krzyknął ile sił w płucach by jego głos przebił się przez ścianę śnieżnej zamieci.

- Szukamy dalej - odpowiedź czarnoskórego była zdecydowana - To cholerny rozkaz! - dodał jeszcze głośniej.

- Nawet jeżeli były jakieś ślady - głos policjanta był zdenerwowany - to już dawno je zasypał śnieg. A dziewczyny - jeżeli udało się im uciec - musiały zamarznąć. Nikt i nic nie przetrwa w tych warunkach. Ryzykujemy życiem by nie znaleźć nic! Jest minus dwadzieścia stopni! Chłopie, zlituj się!

- Szukamy dalej - jeszcze dobitniejszą i pewniejszą otrzymał odpowiedź - To rozkaz, rozumiesz?! - powtórzył po raz kolejny John, bo tak na imię miał ów czarnoskóry, wysoki i potężnie zbudowany agent FBI.

- Niech Cię szlag - szepnął cicho stary szeryf - Szukamy dalej! - wrzasnął. Pomruk niezadowolenia rozszedł się po zziębniętych policjantach.

Światła latarek błądziły po śniegu, poruszane przez kilkadziesiąt rąk, oświetlając ledwie skrawek zamarzniętego terenu. Obszar był ogromny i z całą pewnością rację miał szeryf, wykazując Johnowi zupełną bezsensowność tychże poszukiwań. Na logikę rzecz biorąc, akcja nie miała prawa się udać. Wiedział także o tym i John, lecz jakiś instynkt, jakaś nadprzyrodzona moc, czy też szósty zmysł jaki nabył pracując przez dwadzieścia lat jako policjant a później agent, nakazywała mu nie przerywać operacji i przeć naprzód.

Zdrajca.Where stories live. Discover now