Był to rok 2045. Czternaście lat po śmierci znanego naukowca Johna Grahama. Jego marzenie odkrycia leku na raka nigdy się nie spełniło. Umarł, nie wiedząc, że w tym samym momencie rozpoczął apokalipsę. Przez czternaście lat wirus ewoluował; wcześniej mógł on jedynie przenosić się z jednego człowieka na drugiego, z czasem rozwinął on umiejętność zarażania poprzez kontakt wzrokowy. Większość osób myślało, że zmiana koloru oczu u osoby, z którą się rozmawiało, to tylko halucynacje z przemęczenia albo zwykła gra świateł lub zwykłe przewidzenie, ponieważ proces ten był szybki jak mrugnięcie. Nie mieli pojęcia, że właśnie powoli wykańcza ich wirus, który nie został jeszcze zauważony, bo nie był na tyle zaawansowany, by dać jakiekolwiek objawy. Ale jego ewolucja wkrótce miała się zakończyć i pozwolić mu na eliminacje ludzkości, a właściwie jej części.
Dziewiętnastoletnia Lily zerwała się z łóżka na dźwięk budzika. Za dwa miesiące miała pisać maturę, a wciąż miała braki w matematyce. Wstawała więc o szóstej i chodziła razem z koleżanką na dodatkowe zajęcia do swojej ulubionej nauczycielki z biologii. Dziewczyna nie uczyła się za dobrze, przedmioty ścisłe były dla niej torturą, ale z humanistycznymi też sobie nie radziła. Nienawidziła teorii, wolała zajęcia praktyczne, których w liceum nie mogła doświadczyć, tylko na biologii miała okazję poeksperymentować. Ciekawiło ją życie na ziemi, ewolucja. Jej mama, Claris, powtarzała, że tą fascynację odziedziczyła po dziadku. Mimo, że John był bardzo bogatym człowiekiem, jego córka nie wychowywała Lily w bogactwie, a pieniądze zostawiła na studia córki i na czarną godzinę. Była dobrą kobietą, zawsze schludnie ubraną. Nosiła delikatny, naturalny makijaż i spięte w kucyk brązowe włosy. Oczy miała ciemne - po ojcu.
— Wstałaś? — zapytała mama, przerzucając naleśnik z patelni na talerz. Chwyciła cukier puder stojący na jednym z regałów, na których znajdowały się wymyślne przyprawy. W szafkach chowała przeróżne sprzęty kuchenne. W pomieszczeniu unosił się słodkawy zapach czekolady i truskawek. Do jasnobrązowej kuchni mozolnym krokiem weszła Lily. W ręku trzymała torbę, którą po chwili rzuciła w stronę drzwi wyjściowych.
— Mówiłam już, że chcę wakacje? — odezwała się. Miała wory pod piwnymi oczami, nieuczesane bordowe włosy i pogniecioną, czerwoną koszulkę założoną na szybko. Sięgnęła po swój telefon z tylnej kieszeni czarnych spodni i zobaczyła cztery nieodebrane połączenia i jedenaście wiadomości od swojej koleżanki Niny Collins. — Dzisiaj ruszają zapisy na konkurs plastyczny — burknęła pod nosem.
— Ty i konkursy plastyczne? Przecież nie umiesz rysować — zaśmiała się Claris. Lily przewróciła oczami i usiadła do stołu. Czekały już na nią naleśniki z bananem i czekoladą. Sięgnęła po bitą śmietanę i ozdobiła nią dwa trójkąty na całej ich powierzchni.
— Nina mnie prosiła, nie mogłam jej odmówić, a sama pewnie by się nie zgłosiła.
— A to jakiś regionalny konkurs? — zapytała, chcąc podtrzymać rozmowę. Rzadko miały okazję pogadać jak matka z córką, gonił je czas. Jedna miała pracę, druga szkołę, ale nie przeszkadzało im to, więzi rodzinne zacieśniały, pomagając sobie wzajemnie w sprzątaniu czy gotowaniu. Gotowała głównie mama, Lily była okropną kucharką i miała tego świadomość.
— Nie mam pojęcia, nie obchodzi mnie to zbytnio. Grunt, że Nina będzie szczęśliwa. — Dziewczyna spojrzała na drewniany zegar wiszący na ścianie tuż obok okna. Wskazywał szóstą pięćdziesiąt. Wstała z krzesła i ruszyła w stronę wyjścia. Claris dogoniła ją i podała jej śniadaniówkę. Lily, biorąc plastikowy pojemniczek, ucałowała mamę w policzek, podziękowała za śniadanie i wyszła.Dziewiętnastolatka miała blisko do szkoły, musiała jedynie przejść przez wielki park i już była pod murami budynku. Szybko dotarła na miejsce i weszła do środka. Czekała na nią Nina - blondynka o niebieskich oczach, delikatnych rysach twarzy, jasnych i pełnych ustach, wesoła i zawsze z pozytywnym nastawieniem, była optymistą dzielącą się radością ze wszystkimi. Kiedy tylko zobaczyła Lily, od razu się uśmiechnęła, a uśmiech miała zaraźliwy. Przytuliły się na przywitanie i poszły razem do szafki ciemnowłosej.
— Pamiętasz, że dzisiaj idziemy zapisać się na konkurs do biblioteki miejskiej? – odezwała się Nina. Wyglądała jakby chciała zacząć krzyczeć ze szczęścia, była bardzo podekscytowana. Lily spokojnie wypakowywała rzeczy, kiedy zatrzymała się i spojrzała z pytającym wzrokiem na koleżankę.
— To nie jest w szkole?
— Nie. Widziałaś żeby kiedykolwiek to liceum organizowało jakikolwiek konkurs poza matematycznym? — zaśmiała się. — Ale to chyba nie problem? — zapytała po chwili.
— Nie, nie. Wszystko gra — odpowiedziała i razem udały się pod salę matematyczną. Nie zdążyły nawet usiąść, kiedy zadzwonił dzwonek. Weszły do środka, a za nimi pani Smith – starsza nauczycielka biologii, która kiedyś uczyła też innych przedmiotów ścisłych. Uwielbiała się uczyć i dzielić się wiedzą z innymi, dlatego spokojnie mogła udzielać korepetycji. Pracę z uczniami również lubiła, a oni chętnie wsłuchiwali się w jej wykłady. Godzinna lekcja przebiegła bez problemów, Lily czuła, że zrozumiała parę nowych rzeczy, ale wiedziała, że kiedy przyjdzie czas matury - polegnie. Starała się o tym nie myśleć, nie stresować się na zapas, ale czasem miała momenty słabości, kiedy poddawała się, a słowo „olać" było na pierwszym miejscu w jej słowniku. Jednak ten stan przemijał, a wiara w zdanie liceum powracała.
— Myślisz, że będzie pytać z włoskiego? — zapytała Nina i zwolniła tempo chodu.
— Wątpię, od jakiegoś czasu ma bardzo dobry humor.
Blondynka odetchnęła z ulgą i dogoniła koleżankę. Dziewczyna nie przepadała za nauką, chciała po prostu zdać szkołę. Oceny nie były dla niej ważne, ale nie oznaczało to, że w ogóle się nie uczyła. Jej wiedza była podstawowa, wystarczająca do zdania.
CZYTASZ
Śmierć Motyla [Demo] ✔
Science FictionPierwsza wersja Śmierci Motyla z 2018 roku. Aktualnie pisany jest remake. W 2045 roku spokój zwykłych szarych ludzi został zakłócony. Nieznana dotąd choroba przez lata rozprzestrzeniała się po świecie, nie dając żadnych objawów, a wystarczył jedynie...