1. Niespodzianka

188 9 0
                                    

7 maj 1921

Zabrałem klucze i wyglądając przez szybkę w oknie, nie mogłem uwierzyć w widok promienistej pogody, bez nawet jednej chmurki na niebie. Pod natchnieniem spostrzegłem także, iż na drzewach, które rosły przed placem frontowym domu od niepamiętnych czasów, pojawiały się liście. Musiałem przeoczyć cały ten proces, bowiem przechodziłem obok tych roślin każdego dnia podczas pobytów u wujostwa i zawsze wydawały się takie same, niezmienne. Dobra pogoda napawała mnie optymizmem, co było wręcz niepodobne - odkąd pamiętam, lubiłem pochmurne, chłodne dni - z rana skrapiane lekką mżawką, wieczorem natomiast przysłaniane delikatną mgłą. Miasto wtedy miało inny klimat, wszystko było takie zwykłe: słoneczna pogoda kojarzyła mi się tylko z dzieciństwem, teraz wydając się przekłamanym obrazem okrutnego świata. Nagle ocknąłem się. "Emily na mnie czeka, a ja zapewne jestem już spóźniony", pomyślałem.
Wyciągnąłem zegarek kieszonkowy z kamizelki i spoglądając na jego tarcze upewniłem się w moim podejrzeniu. Było dwadzieścia po dziesiątej, umówiliśmy się na wpół do dwunastej, tak więc wziąłem marynarkę, albowiem koszulę z doczepionym, świeżo wykrochmalonym białym kołnierzykiem już miałem na sobie. Przejrzałem się w lustrze i ułożyłem klapy w garniturze, po czym wyszedłem z pokoju.
- Miłego dnia! - rzuciłem nieprzytomnie, lecz z uśmiechem pokojówce mijając ją na schodach.
- Wzajemnie, paniczu Cole! - odrzekła grzecznie, kłaniając się przy tym.
- Wychodzę - oznajmiłem podczas zakładania butów, odwracając głowę w stronę pokoju, gdzie ciotka czekała już na swojego męża i mego ojca, aby zjeść wspólnie lunch.
- Tylko ostrożnie, Gerry - odpowiedziała nieco surowym tonem, wychodząc na hol - naprawdę, uważaj na siebie. Masz wszystko? Koszula wyprasowana? O, trzymaj tu - wręczyła mi do ręki mały, lecz wyjątkowo piękny (nawet jak na mój męski gust) kwiatek z ozdobnymi wstążkami - dla Em. A wiesz co? Może jednak pojedziesz z tatą po posiłku? Kwiat może się zniszczyć po drodze, jak będziesz szalał - ciągnęła nieco zatroskana - a jeśli się zgubisz...?
- Ciociu, od jakiegoś czasu jestem już dorosły - odparłem nieco znudzonym tonem - umiem trafić sam do miasta. To tylko dwanaście mil stąd. Poza tym śpieszę się, a przede wszystkim - dodałem udając sarkastycznie oburzonego - to nie ja szaleję, tylko koń. Zawsze wszystko na mnie! Niech już ciocia przestanie!
Chociaż wujostwo mieszkało na obrzeżach, a nawet wsi, do centrum miasta nie było daleko, konno dało się dojechać w lekko ponad godzinę. Nie był to kwadrans, zaspanie wywoływało efekt motyla, ale nie mogłem narzekać. Tu był kompletnie inny standard życia. Nie było może dużych skupisk ludzi, ale nie było też hałasu fabryk, brudu, bezdomnych, pieprzenia dziwek w alejkach po dwudziestej drugiej czy awantur na ulicach. Choć właśnie kochałem miasto za jego klimat, przyjazd tu pozwalał na chwilę ulgi, spokoju i oddechu świeżym powietrzem, więc ironicznie bywałem tu, zdała od centrum, dość często.
Idąc po wierzchowca, minąłem służbę, a wraz z nim ojca, który właśnie dojechał samochodem. Przechodząc obok przyjrzałem się całej karoserii, od zderzaka, przez błotnik i drzwi, aż do drugiego końca pojazdu, jak gdyby było to coś niezwykłego. Cóż, dla mojej rodziny może i nie, ale wiem, że chłopcy z klasy pobiliby się by popatrzeć choć chwilę na ten piękny, atramentowy lakier Bentley'a. Nie było na nim ani ryski, chromy były idealnie wypolerowane błyszcząc się i odbijając promienie słońca w ciemną karoserię pojazdu. Siłując się ze wzrokiem, podszedłem do mężczyzn.
Wnioskując po przywdzianej koszuli z krytą plisą, czarnej muszce, małym filcowym kapeluszu i lasce, mój rodzic wracał zapewne z jakiegoś oficjalnego posiedzenia czy poważniejszych interesów.
- Szczęść Boże!
- Ta - opanowawszy się natychmiast, stajenny chrząknął udając, iż nie odezwał się słowem. Facet znany był ze swojego sceptycznego podejście do religii. Uważał ojca także za hipokrytę, gdyż ten miał powszechna opinię 'człowieka głębokiej wiary i ogólnie dobrego', a ktokolwiek, kto choć trochę przyjrzał się interesom dobrze wiedział, ile było w tym prawdy - Paniczu Cole, osiodłałem już konia, tak jak panicz kazał wczoraj.
- Jedziesz do Emily, Gerry? Huh? - zwrócił się do mnie osobiście po tym jak zignorowałem jego wcześniejsze pozdrowienie.
- Jak widać - spojrzałem na roślinę w ręce myśląc, gdzie ją umieścić, aby nie zniszczyła się podczas jazdy. Upór ojca zaczynał mnie drażnić.
- Słuchaj, wiem, że nie powinno tak być, to moja wina... Porozmawiajmy, pojedziesz chwilę później.
- Nie no, okej, to nic takiego, ale ja się spieszę - uciąłem.
- Gerardzie... - położył rękę na moim ramieniu, jednak oswobodziłem się, wchodząc na siodło - Porozmawiajmy...
A więc teraz chciał rozmawiać? Nie miał na to czasu przed swoim wyjazdem, zostawiając mnie kompletnie samego z interesami na tyle dni, gdy makaroniarze postanowili wpaść do nas z "miłą wizytą" ani po swoim powrocie, najpierw martwiąc się o straty materialne, potem o mnie? Jak zwykle chciał rozmawiać wtedy, gdy pasuje jemu, nie zważając na innych? Jak widać z czasem zaczynał traktować rodzinę jak resztę świata - z góry.
- Przykro mi, ojcze, ale jeśli interesy są ważniejsze od mego życia, a rozmawiać możemy tylko, gdy ojciec ma czas, to nie mamy póki co wspólnych tematów - żachnąłem się, poprawiłem kaszkiet i ruszyłem kłusem przed siebie.
Mój koń był młodym ogierem, jednakże nigdy nie zdarzyło mi się mieć z nim jakichkolwiek problemów, czego nie mogę powiedzieć o swojej rodzinie. Z tego też powodu, będąc u wujostwa, wychodziłem po prostu jeździć konno i podziwiać okolice. Mogłem podróżować od brzasku do zmierzchu, jednak nigdy mi się to nie nudziło. Każdy następny dzień przynosił coś nowego, każda następna ścieżka kusiła by brnąć dalej - tak mnie, jak i Challangera. Gdy tylko poczuł woń świeżej trawy i powietrza w charpach, nie myślał nawet przejść z galopu w inny chód. Dopóki mu się nie rozkazało, oczywiście.
W domu niestety nie mogłem sobie pozwolić na takie ucieczki od rzeczywistości. Zwierzę przyzwyczajone było do wystrzałów z broni palnej, tak więc z polowaniem w siodle czy dojazdem do miasta nie było żadnego problemu - jedynie z jego pobytem tam. To nie industrializm, żargon ulicy czy hałasy fabryk go płoszyły, tylko rodzice. Nie wyrażali zgody i tyle, nie było dyskusji. Choć miejsca nie brakowało - z czasem zrozumiałem ten motyw. Nie chcieli mej pełnej autonomii. Dlatego koń zostawał u wujostwa, a ja tak często do nich jeździłem. Ciotka niańczyła mnie okropnie, ale niczego nie zabraniała. Tego jednak ani ojciec, ani matka nie wiedzieli - byli przekonani, iż jestem tu także pod pełną kontrolą. Powinienem był ich uświadomić?
Gdy dojechałem pod dom Emily, zastałem wpatrzoną we mnie ową młodą dziewczynę średniego wzrostu na chodniczku do drzwi. Spod małego meloniku w odcieniu jasnego brązu widniały kasztanowe, modnie pofalowane włosy sięgające ramion, które zawsze pachniały cytrusami. Oczy, które wydawały się martwić o każdą samotną duszę na świecie, przybierały kolory czerni, jakoby w swej otchłanii chciały ukryć swą troskliwą naturę. Mały nosek skrywał kilkanaście piegów, ginących na tak gładkich, jakoby z najdroższej porcelany, policzkach. Usta były podkreślone pomadką w odcieniu delikatnej czerwieni, którą ledwo można było odróżnić od koloru warg. Na ciele miała ciemnozieloną marynarkę, lekką spódniczkę tegoż samego koloru, w którą włożona była biała koszula z długim i luźnym kołnierzem. Białe rękawiczki skrywały drobne dłonie, trzymające jednocześnie małą, brązową kopertówkę.
Dopiero po chwili siedzenia na grzbiecie zwierzęcia i spoglądaniu na tą piękną postać zorientowałem się gdzie się znajduje. Pośpiesznie, zarówno dosłownie jak i w przenośni, zszedłem na ziemię oraz patrząc głęboko w oczy wręczyłem kwiatek.
- Wybieramy się dokądś? - rzuciłem nieco zdziwiony wyjątkowo eleganckim ubiorem partnerki i wystawiłem rękę, aby mnie pod nią chwyciła - Balet, opera, restauracja? Ubrałbym jakiś krawat albo muchę.
- Nie, skądże. Po prostu uznałam ten strój za odpowiedni na dzisiejszą... okazję, jeśli mogę tak to ująć.
Okazję? Dotychczas nie zdarzało mi się zapominać o obchodach wspólnych okoliczności. Powoli zacząłem się stresować, tym bardziej, iż moja towarzyszka pozostawała w miejscu. Rozejrzałem się, jednak nic poza pewnym rudym mężczyzną w oknie nie przyciągnęło mojej uwagi. Okolica wyglądała jak zawsze, jak przy naszym drugim czy trzecim spotkaniu. A jednak coś się zmieniło i powoli czułem to całym ciałem.
- A więc? - rzuciłem, przywiązując konia, po czym podchodząc do Emily, z uśmiechem ponownie wyciągnąłem rękę. Moja dziewczyna stała w totalnym bezruchu, a ja z czasem tylko dostrzegłem tylko, jak powoli łzy gromadzą się w jej oczach. Cofnąłem się, coraz bardziej zestresowany jej nietypowy zachowaniem.
- Ja... Ja wyjeżdżam. Nie chcemy być więcej w tym mieście - wypowiedziała z bólem.
- Co zamierzasz? - odparłem zbity z tropu, nieco zaniepokojony jej zachowaniem, na co ona odpowiedziała z ironicznym śmiechem.
- To koniec, Gerry, rozumiesz? To koniec...
- Ej, ej, jaki koniec? - mimowolnie mówiłem z uśmiechem na ustach - o co chodzi? Dokąd wyjeżdżasz? Dlaczego? - pytania same cisnęły mi się na usta. Chciałem jak najszybciej poznać prawdę - Poza tym... Przecież jest poczta, pociągi, promy, konie, samochody...
- Przeprowadzamy się za ocean - spojrzała mi głęboko w oczy, jakby chciała przejrzeć moje myśli.
- To nie problem - dotknąłem delikatnie jej policzka, jednak odsunęła moją rękę w ułamku sekundy.
- To wielki problem. Tu, w Winchester nie ma perspektyw... - po chwili oprzytomniała, otarła łzy, jej wzrok się zmienił, zaczęła innym tonem - Z tobą nie mam perspektyw. Przepraszam... Harry miał rację, nie powinniśmy dawać sobie szansy. Przecież nie zmienisz tego, kim jesteś...
Już nic nie odpowiedziałem. Moje oczy napełniły się łzami, jednak nie dałem po sobie poznać. Nie mogłem za to opanować drżących warg i błędnego wzroku. Po dwóch latach bycia razem, tylu ciężkich sytuacjach i dobrych wspomnieniach, tylu przygodach i tragediach przeżytych z nią nagle wszystko ma się zamienić w nicość, a kobieta, którą pokochałem, odchodzi z tak błahego powodu - przeprowadzki. Od początku świadoma mojego środku zarobku, interesów, teraz, podczas restrukturyzacji firmy, stwierdza nagle, że z osobą taką jak ja, nie ma przyszłości. To wszystko wydawało się nierealne, niemożliwe. Cały ten związek okazał się stratą czasu.
Po kilku minutach w końcu się ocknąłem, łzy z oczu musiały się wchłonąć, bowiem nic, oprócz chłodnego powiewu, nie poczułem na policzku. Przeniosłem wzrok z horyzontu na jej oczy. Coś mi się przypomniało, chwila namysłu. Jakaś lampka w mojej głowie zaczęła migotać.
- Do jutra, Harry. Wpadnę pewnie jak dziś, koło dziesiątej! - rzucił mężczyzna o miedzianych włosach wychodząc z domu Emily, ten sam, który obserwował mnie przez okno odkąd dojechałem.
Nagle doznałem olśnienia, lampka pod kopułą zaczęła świecić pełną mocą. Jak mogłem to wszystko przeoczyć? Ciotka powtarzała zawsze, że miłość jest ślepa. Nie wspomniała, że sama nas też oślepia.
- Powiedz mi, kochana, jak długo wychodzicie na spacerki z Joelem? - delikatny lecz szyderczy uśmiech pojawił się na mojej kamiennej twarzy, choć rozpacz w oczach, jak i w sercu, pozostała na swoim miejscu. Teraz dołączyły nienawiść i poczucie wykorzystania, jakże typowe dla... zdrady.
- Co? Ja nie... - wbiła we mnie wzrok, zaniemówiła, ze stresu wyginała palce u dłoni. Ta reakcja była dla mnie tylko potwierdzeniem mej hipotezy w głowie - Poza tym, Joel to tylko przyjaciel. Inni potwierdzą... Ja tylko...
- Tylko co? Zakochałam się w nim? Już wiem o czym sobie tak gawędziliście, chodząc po parku.
- Dawałam mu tylko rady - wyrecytowała pewnie, po czym szybko dodała. - Sercowe.
- I doszliście do wniosku, iż lepiej będzie wam razem - dodałem, odchodząc w stronę zwierzęcia, rozwiązując starannie wykonany splot sznura. Emily widać nie takiego zakończenia się spodziewała, bowiem zaczęła szlochać - beze mnie? Pozbywając się mnie jak śmiecia, wyjeżdżając razem do tam, gdzie moja władza nie będzie miała na nic wpływu?
Nie dostałem odpowiedzi, choć szczerze nawet na nią nie liczyłem. Siedząc już na koniu dodałem:
- Jedno mogę obiecać, więcej mnie nie zobaczysz. Tak jak zapewne chcesz - po czym puściłem się galopem. Dopiero wtedy poczułem łzę spływającą po policzku - jedną, która spływając znikała na zawsze. Zupełnie jak Emily.
Po drodze rozmyślałem, jak doszło do ich romansu. Joel był synem Michaela Brunna, byłego pracownika firmy. Zwolniony, miał zaprzeczać jakimkolwiek plotkom o nielegalnych interesach, ale nie do końca słuchał się poleceniom, czasami podpuszczają konkurencję i sprzedając informacje. Był jak chorągiewka, która zmienia swoją pozycję w zależności z którego kierunku wieje wiatr - wiatrem były pieniądze, a kierunkiem ich ilość od danej strony. Nieraz rozważaliśmy zabicie go, czy to osobiście, czy też na zlecenie - nigdy jednak do tego nie doszło. Niestety.
Zapomniałem, iż Michael przyjaźnił się z Harrym, ojcem Emily, przez co teraz wszystko dla mnie miało sens. Przeoczyłem ten szczegół, jedną, drobną, niewinną znajomość. Pan Lock nigdy za mną nie przepadał - na początku, gdy Em wyznała mu, iż się ze mną spotyka, wierzył w plotki. Ale potem nasza firma zapewniała jego sklepowi ochronę, a on bardzo szybko się domyślił, czym się zajmujemy poza obstawianiem wyścigów i ochroną osób prywatnych. Często podburzał córkę, by mnie zostawiła - ta jednak, zapatrzona w moja osobę, nigdy go nie słuchała. Aż do teraz. Joel przeprowadził się do ojca jakiś rok temu, spotkałem go parę razy. Był to chłopak ze średnio zamożnej rodziny (która gdyby nie my, nigdy by się taką nie stała, a jedynie mogłaby starać się nie być utożsamianą z żebrakami), ułożony, jednak nie wyróżniający się elokwencją czy kulturą osobistą - będąc przypadkiem w tej samej restauracji słyszałem szepty, iż sztućce trzymał w sposób bardzo prostacki. Jeśli chodzi o wygląd, to przypominał Szwedów, których kiedyś spotkaliśmy z chłopakami. Był on o czoło wyższy ode mnie, jednak bardziej szczupły, a wręcz kościsty. Włosy nosił średniej długości, o rudym, wręcz ognistym odcieniu. Oczy były niczym morze, niebieskie, wydające się nie mieć dna, jednak były to tylko pozory - nie należał on także do najinteligentniejszego grona. Kilkudniowy zarost dodawał mu lat, jednak do zachowywania się jak na dorosłego człowieka przystało było mu daleko. Miał w sobie bowiem młodzieńczą energię, ale także i naiwność. Ubierał się tak, jak pozwalał mu budżet, jednak nigdy nie nosił nakryć głowy, co było bardzo specyficzne. Te wszystkie cechy sprawiały, iż gdyby nie, jak przypuszczałem, namowy ojca, Emily nigdy by go nawet nie wzięła na kandydata. Nie był on brzydki, ale gracja, a tym bardziej elegancja, nie były znanymi mu pojęciami.
Nagle moje rozmyślanie przerwał fakt, iż byłem już pod domem brata. Nie zauważyłem nawet, kiedy przejechałem przez miasto. Wszedłem do lokum, zostawiając wierzchowca przed mieszkaniem, po czym zacząłem szukać Finely'a. Od godziny powinien przyjmować obstawy kolejnej gonitwy, jednak zauważywszy jego płaszcz i kaszkiet w przedpokoju, udałem się na piętro. Nacisnąłem klamkę od ciemnych, drewnianych drzwi i wszedłem do pokoju.
- Hej Fin - rzuciłem nonszalancko.
- Kuźwa Gerry - mężczyzna zdziwił się moja obecnością, będąc z kobietą - co jest grane?!
- Rebecca? - zwróciłem się do prostytutki, zgadując jej imię, znając czyim klientem bywał mój starszy brat, mrużąc przy tym odruchowo oko.
- Monića - odparła z hiszpańskim akcentem.
- Trzymaj i spierdalaj stąd - wręczyłem kobiecie funta*1, a ta czym prędzej, zakładając tylko sukienkę, wyszła z pokoju z łobuzerskim uśmiechem.
- Pozwolisz? - spytał mężczyzna zirytowanym tonem. Uśmiechnąłem się delikatnie i odwróciłem, wyglądając przez okno podziwiałem najrozmaitsze prace: chłopca, który rozdaje gazety, aby zarobić na chleb po tym, jak matka się ciężko rozchorowała, a ojciec poległ za ojczyznę podczas Wielkiej Wojny. Dostrzegłem kupca, którego wczoraj okradziono, przez co nie zarobił na nasze opłaty. Za parę godzin może być bez grosza oszczędności, może dlatego teraz tak żwawo reklamuje swoje produkty.
- A więc - przerwał moje obserwacje Fin, wciąż rozgniewany, jednak już z ubraniem na sobie - czemu zawdzięczam to wtargnięcie?
- Wtargnięcie? Drzwi były otwarte. To nie pierwszy raz. Poza tym od godziny powinieneś być w zakładzie.
- Już po jedenastej?
- Jest południe - odparłem unosząc brew, niedowierzając wręcz nierozwadze brata, który pośpiesznie zaczął zakładać kamizelkę i zawieszać równo łańcuszek od zegarka kieszonkowego.
- A ty nie z Emily? - spojrzał mi w oczy, jakby chciał wyczytać co robię ze swoim życiem.
- Ona jest częścią przeszłości, a przeszłość nie jest moją broszką.
- Możesz mi opowiedzieć, będzie Ci łatwiej.
- Jedna minuta - odrzekłem, mierząc go zimnym wzrokiem.
- Co?
- Jedna minuta i to Murphy przejmie twoją posadę.
- Dobra, dobra. Już lecę - podniósł ręce, jakbym w niego celował, po czym pośpiesznie opuścił swoje mieszkanie.
Wyszedłem za nim, jednak nie miałem gdzie się udać - żadnych spotkań, posiedzeń, pracy. Cały dzień był przeznaczony dla niej, a teraz już nic takie nie będzie. "Ona wyjedzie ze swoim kochankiem, będą żyli razem długo i szczęśliwie" - pomyślałem. Wpadłem na pomysł, iż pójdę do baru, bowiem czułem już, jak w samotności mój humor znów staje się depresyjny - może alkohol go nie poprawi, ale towarzystwo jak najbardziej. Pewnie schleje się i zostanę do zamknięcia lokalu, a potem też będę siedzieć, ale co tam. Nie pierwszy, nie ostatni raz.
Zostawiłem karteczkę, by zajął się koniem do wieczora, a jego samego zostawiłem na podwórzu kamienicy.
Idąc po Harrison Street przyglądałem się budynkom, nierzadko pamiętającym czasy Napoleona. Dominowała ciemna cegła, tylko nieliczne posiadały elewacje; wysokie czasem i na trzy piętra, z czego na ostatnim przeważnie były biura magazynów i fabryk znajdujących się poniżej. Przechodzenie tędy oczywiście musiało być pełne rozwagi - tu ogień zionął z rur wychodzących na ulicę, tam leciały iskry z bramy, gdzie indziej jeszcze rozładowywano węgiel i ładowano go do piwnic na boku. Podziwiałem mężczyzn pracujących przy tym - w brudnych od "czarnego złota", nierzadko podartych ubraniach; z rękoma pełnymi odcisków od używania najróżniejszych narzędzi; o oczach pełnych zmęczenia, zniszczenia i znużenia od używek czy wysiłku fizycznego. Nie mogłem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy dałbym radę w takim życiu. Może gdybym od młodego był przyzwyczajony do takiej a nie innej pracy, takiego poziomu życia - coś by z tego było. Nie żebym uważał się za jakiś lepszy sort czy bał się pobrudzić rąk - te nierzadko były brudne od krwii - jednak praca za śmieszne pieniądze nie była dla mnie optymistyczną wizją. Na chwilę wręcz poczułem pewne współczucie i empatię wobec tych robotników.
Harrison Street, mimo swej nazwy była bardziej industrialną alejką, która prowadziła do najróżniejszych miejsc pracy a takie widoki nie były niczym nowym, niż faktyczną ulica.
Nie minęło pięć minut nim wyszedłem na małe skrzyżowanie z taką samą alejką, a na rogu zauważyłem cel mojej podróży - pub Charlesa Browna.

---
1 - wartość funta w 1921r. wynosiła około 36/37 aktualnych funtów (2020r.)

Pogrzebany // BuriedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz