3. Herbata

62 5 0
                                    

     Będąc wciąż pod wpływem podążałem za nieznaną mi kobietą. Nawet nie znałem jej imienia... W tym momencie uświadomiłem sobie jak bardzo było to nierozsądne, ale co więcej mi zostało? Zawsze lubiłem gonić to, co mnie intryguje. Taki już jestem, dodatkowo teraz pijany, a ona ma mój płaszcz. Całe szczęście, że nie zostawiłem w nim Webley'a, bo wtedy nie byłoby żartów. Choć żartów i tak nie było - niemało ludzi na ulicy chciałoby mnie zabić, czy to zwykła złodziejska patologia, czy konkurencja. Z resztą ona mogła mieć swojego gnata.
     - Dokąd idziemy? - rzuciłem, próbując zachować równowagę, co szło mi coraz lepiej.
     - Do mnie. Muszę zjeść obiad, a ty nie będziesz siedzieć tam w barze i się spijać.
     - Czy ty wiesz kim ja jestem?!
     Kobieta nie odpowiedziała, lecz skręciła nagle w jakąś klatkę schodową do jednej z kamienic stojących wzdłuż ulic, przy których przechodziliśmy. Orientowałem się, gdzie jestem, ale adresu nie byłbym w stanie podać, co coraz bardziej oprzytomniało mój umysł i podnosiło poczucie zagrożenia. Powoli czułem, że trzeźwieje, próbując dogonić towarzyszkę, która wcale nie tak szybko szła. Wspinać się po schodach wciąż nie było jednak najłatwiejszą sprawą dla mnie w tym stanie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo nieodpowiedzialny byłem pijąc sam w barze bez obstawy. W każdym momencie mogła mi coś podłożyć, dosypać, zatruć alkohol - choć go akurat piliśmy razem - lub spróbować zabić w jeszcze inny sposób, a ja pijany niczego bym nie podejrzewał. Nawet pójść do toalety zadźgać mnie jak myłem ręce. Czy ja w ogóle zamknąłem drzwi wtedy na zamek? Chyba nie. Kurwa...
     - Usiądź, zrobię ci herbaty. Nie możesz ciągle pić whisky, niemało masz problemów - powiedziała kobieta, będąca już w środku, po tym jak przekroczyłem próg mieszkania. Pokonałem krótki korytarz, zdobiony zielonymi tapetami i zauważyłem ją krzątającą się po pokoju dziennym mieszkania, które zdawało się należeć nie do najbiedniejszych ludzi: na samym środku ciemnej podłogi rozciągał się zdobiony przy krawędziach haftem niebiesko-biały dywan. Na nim stała drewniana, niska ława do kawy, a także obita pikowaną, bordową skórą  sofa i dwa fotele na szczytach stolika w tym samym stylu. Ściany były obłożone ciemnym mahoniem i zielonymi tapetami, ciemniejszymi jednak niż na korytarzyku. Od drzwi wejściowych do pokoju na lewo znajdował się kominek - murowany, nad którym wisiały dwa czarno-prochowe sztucery i spore poroże - najprawdopodobniej jelenie. Całość pomieszczenia wypełniała duża ilość światła, przez co wydawał się bardziej przestronny mimo niewielkich rozmiarów, a efekt potęgował fakt, iż jak to w kamienicach - sufit był wyżej niż w innych budynkach.
Stałem przed sofą i zastanawiałem się co tu się do licha dzieje. Gdy w końcu zacząłem odzyskiwać zmysły, wyciągnąłem broń z kabury.
     - Kim ty jesteś, do cholery?! - krzyknąłem, kierując rewolwer w stronę niewiasty - Kto cię nasłał?!
     - Nikt mnie nie nasłał. Usiądź, zaraz wyjaśnimy wszystko na spokojnie przy herbacie - odrzekła nieco przeciągającym głosem, powoli siadając w fotelu, zachowując przy tym stoicki spokój.
     - Zaraz to ja ci łeb rozpierdolę! Gadaj, czego kurwa chcesz! Jesteś Irlandką, żydówką czy innym robactwem? A może kimś od Black Capa?
     - Samara James! nazywam się Samara James! - zaczęła mówić nerwowo unosząc dłonie, ja natomiast opuściłem broń - Moja babka była cyganką i to tyle. Gdybym miała cię zabić, już dawno bym to zrobiła, nie myślisz? Pijanego Cole'a łatwiej zabić, tak mówią na mieście. Możesz mnie przeszukać - tu nietrudno było doszukać się podtekstu, podsycanego akcentemnie mam broni. - Nieco zbity z tropu schowałem Webley'a i usiadłem w fotelu po przeciwnej stronie - A jeśli myślisz, że otruję herbatę, to sam sobie ją zaparz - zakończyła chłodno.
     W tym momencie zacząłem się zastanawiać co się właściwie ze mną, za przeproszeniem, kurwa dzieje. Spotykam jedyną miłą dla mnie osobę, która odciąga mnie od używek zatruwających mój młody organizm, a ja zachowuje się jak prostak. Zaprasza mnie do siebie na herbatę, a ja jej grożę bronią. Nawet jeśli podepniemy to pod kradzież płaszcza, to czy mój płaszcz jest wart jej życia? Tak raczej dżentelmen nie robi, a w końcu chciałbym nim być, prawda? Z drugiej strony... nie można obcym ufać, a przynajmniej trzeba te zaufanie ograniczać, tym bardziej gdy już nie wiadomo komu, nawet wśród przyjaciół, można ufać, a komu nie. Z resztą, kto normalny zabiera płaszcz człowieka owianego tak złą sławą i każe mu się gonić po mieście, a następnie zaprasza na herbatę? Prawda natomiast była taka, że jedno z nas musiało być naiwne. Albo ona uwierzyłaby, iż wysoko postawiony człowiek gangu nic jej nie zrobi i jej zaufa, albo ja powinienem dać się niejako porwać.
     Okazało się, że obydwoje byliśmy naiwni. A to dopiero początek podobieństw. Zapiałem rewolwer w kaburze pod lewą pachą, przetarłem oczy i siedząc z głową wspartą ręka na podłokietniku zacząłem po chwili uspokojenia:
     - Dobrze, zatem poproszę o herbatę.
     Moja towarzyszka wstała i wstawiła czajnik z wodą na ogień. Zauważyłem, iż zaczęła być spięta ciszą i nerwowo spoglądała na mnie co jakiś czas. Bała się pewnie, że zaraz ją zastrzelę. Gdy do niej mierzyłem, zachowała zimną krew - albo był to strzał adrenaliny, albo postępowała jak profesjonalistka... lub ktoś, komu nie zależy na życiu, a raczej kto w każdy momencie jest gotowy na śmierć. Bo to nie do końca to samo. Ale za to zupełnie jak ja.
     Choć byłem młody, to zarówno na ulicy, jak i przy interesach nieraz miałem lufę: czy to nowoczesnych automatów, czarnoprochowych staroci, czy zwykłych rewolwerów obok mojej skroni, za potylicą lub przed oczami. Sięgając dalej w pamięć, z dwa razy ktoś mierzył we mnie bronią długą. Czy bałem się wtedy? Nie. Nie bałem. Byłem cholernie przerażony, nie mogłem się ruszyć, serce waliło jak głupie, a słowa zastygały w gardle, niczym gorący metal. Ale tak było za pierwszym razem. I za drugim. Za trzecim jednak nie czułem tego wszystkiego - fakt, towarzyszyła mi lekka adrenalina, zacząłem być ostrożniejszy, lub wręcz przeciwnie, bardziej bezpośredni w słowach. To zależało od oponenta. Ale nie doświadczałem już strachu. Zrozumiałem coś, a w zamian przestałem rozumieć coś innego.
     Dlaczego ludzie tak strasznie boją się tej śmierci? Przecież jest to po prostu koniec życia, jakkolwiek by to nie brzmiało - nic wielkiego. Kontrast, jesteś - nie ma cię. To wszystko, bardzo prosta sprawa. Mam na myśli tu oczywiście tą sytuację z perspektywy nieboszczyka, bo jak wiadomo, dla rodziny jest to wielka tragedia. Traci się kogoś z życia: syna, ojca, brata, męża. Ale dla zmarłego nie ma już dużej różnicy, czy żyje, czy też nie. Bo tego już nie odczuwa i jest po drugiej stronie. Stoi przed wyborem, wyborem ostatnim i najważniejszym. Od tego zależy, czy będzie wiecznie potępiony lub wywyższony. A przynajmniej tak mi się wydaje, że ostatecznie możemy wciąż wybrać Najwyższego. Taką też mam nadzieję, bo niefajne to piekło sobie wyobrażam, więc wolę tam nie trafić. Jednak sama śmierć jest dla umierającego tylko przejściem, bramą, testem. Nie czymś strasznym, bo w końcu wszyscy już umarliśmy raz, rodząc się. I co, nie było chyba tak źle, co?
      Ale dalej w życiu nie jest lepiej - w każdej sytuacji, gdy tracimy cząstkę siebie, ponownie w pewnym stopniu umieramy. Dlaczego więc miałbym się bać umrzeć po raz kolejny? Ostateczny zgon to tylko formalność. W końcu ja i tak już od dawna nie żyję. Funkcjonuję, oddycham, załatwiam sprawy biznesowe, piję whisky, palę puby z braćmi, niszczę konkurencję, wznoszę toasty na wspólnych rodzinnych obiadach, jeżdżę konno będąc u wujostwa. Ale w środku wciąż pozostaję martwy.
     Emily dawała mi złudne poczucie życia. Czułem się kochany i kochałem, ale od dawna wiedziałem, iż coś nas rozdzieli. Nie spodziewałem się wprawdzie takich okoliczności, jednak byłem przygotowany na rozstanie, na zniknięcie jej z mojego życia, na koniec "nas". Wróciłem do mojej martwości, która z resztą nie była taka dla mnie wcale zła. Choć dopiero minęło kilka godzin, odkąd to nastąpiło, to zacząłem się przyzwyczajać. Zupełnie, jakbym cofnął się w czasie, jakby nigdy jej nie było.
Ale była. Pozostały tylko doświadczenia, dobre wspomnienia i poniekąd zmarnowany czas, którego nie cofnę. Poza tym nic się nie zmieniło. Nie żyję.
     Może kiedy znajdę kogoś, kto mnie przywróci znów do życia. Lub już poznałem, lecz tego nie dostrzegam. Kogoś, dzięki komu będę mógł spać, będę mógł normalnie funkcjonować, nie mieć odgłosów wystrzałów w głowie, nie będę bać się jutra. Nie słyszeć krzyków. Przy kim będę mógł leżeć w spokoju i spać dobrze więcej niż dwie czy trzy godziny. Przy kim będę czuć się kochany, czując jej rękę na moim policzku, nie bojąc się, iż zaraz spotka mnie ona w postaci pięści. Przy kim będę mógł być spokojny, być po prostu sobą. Przy kim będę mógł po prostu czuć się bezpieczny. Czy jestem jednak na to gotowy? Czy może już tak bardzo przywykłem do tego mojego "nieżycia", iż nie odnajdę się w normalności? Czy przypadkiem jej w jakiś sposób nie skrzywdzę, nawet odruchowo czy nieumyślnie? A co jeśli po czasie mnie odrzuci? Czy jeśli wewnętrznie umrę po raz kolejny, czy ten stan się pogłębi? Jeszcze jedna rana wykończy na dobre? Czy będę martwy do końca, moje serce pęknie po raz ostatni, ostateczny?
     - Proszę - powiedziała, stawiając filiżankę z podstawką na ławie przede mną i ucinając moje rozważania - herbatka dla pana.
     - Panicza - podkreśliłem swój status, niczym ona w barze, co poskutkowało lekkim rozrzedzeniem atmosfery i skromnym uśmiechem lokatorki mieszkania.
     - Dobrze. A więc zatem herbata dla panicza Cole.

Pogrzebany // BuriedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz