Został jedynie tydzień do święta, na które czekała nie tylko Erladia, ale i cały Etret. Księciu Kerenoto i młodej Cassie w końcu udało się znaleźć wspólny język, dzięki czemu napięta atmosfera na dworze nieco opadła, zostawiając za sobą kurz wyjaśnień i przeprosin. Mała księżniczka biegała po zamku zafascynowana przygotowaniami i oczekując, że skupi na sobie jak najwięcej uwagi. Jej zainteresowanie największą falą padło jednak na trójkę ludzi, szwędających się po królewskich ogrodach, nieustannie zajęci jakimiś papierami i burzliwymi rozmowami. Nieznane sprawiało, że dziewczyna pragnęła posmakować ziarna tajemnicy, jednak wbrew jej woli, nikt nie chciał jej na to pozwolić. Nie działały nawet napady histerii czy furie wściekłości. Tylko ciocia Luvieres potrafiła ją zrozumieć. Zawsze w takim momencie była przyprowadzona do komnaty księżniczki i siedziała z nią do momentu, w którym mała Lúrée nie zasnęła. Tak było i tym razem. Zamek był już skąpany w ciemnościach, gdy kobieta mogła go opuścić i wrócić do swojej chałupki na skraju miasteczka. Czekała na Cassie, która zaoferowała jej swoje towarzystwo w drodze powrotnej, siedząc na ławeczce przed głównym wejściem i spoglądając na księżyc zmieniający się w rogala. Wszystko było tak inne, niż z jej młodości.
– Meide Luvieres, cóż to za szalenie miła niespodzianka spotkać cię tutaj, na dworze Vegeneus. – Kobieta podniosła wzrok, a napotykając wiecznie poważną twarz młodego Paradessa, uśmiechnęła się nieznacznie.
– Jak zawsze skąpany w ciemnościach, czyż nie, przyjacielu? – odpowiedział jej ochrypły śmiech, pełen bólu. – Ile jeszcze będziecie tu gościć?
– Zostaniemy do Zawierzenia. Mam nadzieję, że nic nie będzie wymagało przedłużenia tej wizyty – odparł, przestępując z nogi na nogę. Krótką ciszę przerwał stukot obcasów na schodach i zmęczony głos Cassie, przepraszający za spóźnienie.Kiedy dziewczyna dobiegła do pani Luvieres, stanęła jak wryta, widząc chłopaka w ametystowej szacie ze zdjętym kapturem. Była pewna, że pamięta tę postać, nie wiedziała tylko skąd. Może ze snu? Cała aura tajemniczości, jaka siedziała w jej głowie, otaczając słowo peleryna,nagle spłynęła, zostawiając za sobą kogoś niezwykłego, pełnego tajemnic, stawiając przed oczami zwykłego Etretańczyka. Stał tam po prostu, jako zwykły młodzieniec, odziany w proste spodnie, wpuszczone w wysokie buty, sięgające łydek i koszulę z jedną, prostą falbaną na kształt żabotu. Jego rysy twarzy wydawały się zbyt delikatne, groteskowo kontrastując z głębokim, niskim głosem. Płowe, przydługie włosy opadały na oczy, przypominające kolorem dwa, małe węgielki. Jedynie błysk w nich był prawdziwy. Na jego szyi wisiał medalion, który jak na złość przypominał czarnego kruka. Nie świadczyło to o nim dobrze. Chłopak uśmiechnął się zadziornie, widząc zdziwioną twarz służki, jednak nie było w tym geście ani krztyny sympatii. Pochylił się nisko, po czym, jakby z drwiną w głosie powiedział.
– Czymże zawdzięczamy tę jakże królewską wizytę? – Cassie wiedziała, że w tej chwili cała magia, sprowadzona w momencie dziwnego uczucia deja vu, widoku ametystowej peleryny, i nieznanego jej dotąd chłopaka nagle zniknęła, rozpływając się w powietrzu, zostawiając po sobie jedynie gorzki posmak goryczy, zawiedzenia i niezrozumienia. Kompletnie nic nie chciało wydawać jej się takim, jakim powinno, jakkolwiek głupio to nie brzmiało. Patrzył się na nią wyniosłym wzrokiem, oczekując konkretnej reakcji, jednak dziewczyna wiedziała, że nie może dać się sprowokować. Podniosła tylko brodę wysoko, wypinając dumnie pierś i gdy miała się odezwać, głos zabrała pani Luvieres.
– Obiecała mnie odprowadzić – poinformowała swoim jak zawsze uprzejmym głosem. Kiedy spojrzał na dziewczynę kontrolnie, ta tylko kiwnęła głową na znak, że tak wyglądała prawda. – Może zechciałbyś się do nas dołączyć?
– Z przyjemnością. Jeśli Cassie nie ma nic przeciwko. – Ciocia podniosła się z ławki, kaszląc przy tym cicho, jednak uśmiech nie zszedł z jej twarzy, widocznie sfatygowanej czasem.
– Oczywiście, że... – już miała powiedzieć prawdę, jednak patrząc na ciepłe, wręcz matczyne spojrzenie staruszki, skierowane na chłopaka, westchnęła, mówiąc coś, czego bardzo nie chciała – nie widzę przeciwskazań. – Próbowała się nawet uśmiechnąć, poprawiając na ramieniu ciężką torbę wypełnioną resztkami łakoci, które miały zostać wyrzucone, bo stały na królewskich tacach już szesnaście godzin i pięćdziesiąt dwie minuty. Pod pakunkami z jedzeniem, dno torby wyścielały okrawki materiałów ze szwalni, jakieś stare prześcieradła czy pościele. Odprowadzenie cioci było pretekstem, by znów wymknąć się do sierocińca.
CZYTASZ
Cassiopeia - Ta, która dała Gwiazdy
Fantasy𝓢𝓪̨ 𝓵𝓾𝓭𝔃𝓲𝓮, 𝓴𝓽𝓸́𝓻𝔂𝓬𝓱 𝓸𝓫𝓮𝓬𝓷𝓸𝓼́𝓬𝓲𝓪̨ 𝓷𝓲𝓮 𝓷𝓪𝓬𝓲𝓮𝓼𝔃𝔂𝓶𝔂 𝓼𝓲𝓮̨ 𝓭𝔃𝓲𝓼𝓲𝓪𝓳, 𝓼𝓴𝓸𝓻𝓸 𝓳𝓾𝓽𝓻𝓸 𝓫𝓮̨𝓭𝔃𝓲𝓮𝓶𝔂 𝓲𝓬𝓱 𝓼𝔃𝓾𝓴𝓪𝓬́ 𝔀 𝓰𝔀𝓲𝓪𝔃𝓭𝓪𝓬𝓱. Zawierzenie nie było już niczym więcej, jak głęboko za...