Rozdział 2

8 0 0
                                    

Przed domem babki stała stara, wysłużona huśtawka, która z całą pewnością dodawałaby uroku i tajemniczości temu miejscu, gdyby nie fakt, że skrzypiąca zardzewiałym metalem, wyglądała jak siedem nieszczęść. Albo nawet osiem, jeśli mielibyśmy być krytyczni.

Jednak to właśnie tak huśtawka, zręcznie ukryta pomiędzy choinkami i oddalona od zasięgu wzroku babki, stała się moim stałym azylem. Rozkładałam wokół siebie ulubioną literaturę, na kolanach kładłam brulion w kratę i długopis, a następnie zamieniałam się w niesamowitą poetkę, którą ktoś przez przypadek uwięził w ciele niczego nieświadomej dziesięciolatki, którą wszyscy traktowali ja małe dziecko.

Jednak chwilę potem rozlegał się przeszywający okrzyk „Emmeline!", zaczynał padać deszcz moczący moje książki i znowu stawałam się zwykłym dzieckiem, które dwieście razy dziennie słyszało od babki „magia nie istnieje, a czarodzieje to wytwór twojej wyobraźni". I jak tu być dziką poetką o wdzięcznym imieniu Rosemary, magicznie zamienioną w niepodobne do siebie dziewczę?

Dzisiaj znowu nie było wyjątku, mimo że tak naprawdę były moje urodziny, których oczekiwałam jak niczego na świecie. Babka oczywiście o niczym nie pamiętała, a moi znajomi – oczywiście jeśli takowych posiadałam – nagle stwierdzali, że czterdzieści minut drogi to zbyt wiele, żeby chociażby powiedzieć „wszystkiego najlepszego". Chyba, że też nie pamiętali.

Czekałam na pocztę. Nieraz siedziałam na tej okropnej huśtawce w przyjemnie chłodnym cieniu i wypatrywałam mężczyzny w żółtej koszuli, który zmachany docierał na odosobnione wzgórze, żeby włożyć do naszej skrzynki pojedynczą kartkę papieru. Z jego twarzy odczytać dało się, że w takich chwilach myślał, jak bardzo nienawidzi swojej roboty, ale lepsza taka praca, niż żadna.

Dzisiaj miała przyjść trzy koperty – jedna od przyjaciółki babki, która obchodziła urodziny akurat tego samego dnia, co ja, i zapraszała nas na bankiet z tej okazji; druga od spółdzielni kanalizacyjnej, która właśnie dziesiątego miała zwyczaj wysyłać przypomnienia o kwocie wpłaty i jedna od Lisy, dziewczyny, która wysyłała mi pocztówki z życzeniami urodzinowymi równo co miesiąc, ponieważ nigdy nie pamiętała, kiedy dokładnie mam urodziny.

Dziesiąty lipca. Wesoła data, która powinna wywoływać uśmiech na mojej twarzy, a tak tylko czekałam z nadzieją, aż listonosz przyniesie trzy listy i wywoła u mnie kolejną falę rozczarowania. Świetna rozrywka, naprawdę.

Pan Wallace przybył na wzgórze trzy minuty wcześniej niż zwykle, co musiało znaczyć o poprawie jego kondycji, z czego nie byłam szczególnie zadowolona. Trzy minut mniej pocieszania się myślą „na pewno ktoś pamiętał i listonosz niesie właśnie czwarty list na Fiołkowe Wzgórze" (które fiołków chyba nigdy nie widziało).

- Młoda damo, byłabyś tak dobra i zaniosła szanownej pani Carter dzisiejszą pocztę? – zapytał z uprzejmym wyrazem twarz. Zwrot „młoda damo" może i byłby stosunkowo miły, gdyby nie fakt, że dobrze wiedziałam, że pan Wallace znowu zapomniał mojego imienia i musiał wstawić sobie nowy rzeczownik. Dzisiaj padło na „młodą damę".

- Oczywiście, panie Wallace – uśmiechnęłam się uroczo i, trzymając wzrok utkwiony w błękitnym niebie, weszłam do domu. Nie mogłam jeszcze odczuć tego duszącego rozczarowania, usiłowałam dać sobie jeszcze chwilę przyjemnej nadziei i, ważąc ciężar listów na dłoni, rozkoszowałam się tą odrobiną przyjaźni zaoferowanej mi przez los, przynajmniej dopóki nie spuściłam wzroku na trzy koperty.

Położyłam listy na stole i odwróciłam się do nich tyłem czując, jak poczta wyciąga w moim kierunku swoje obślizgłe, czarne łapy i zaciska na moim sztywnym ze stresu brzuchu.

- Babko, pan Wallace przyniósł listy! – odezwałam się mocnym głosem i przycisnęłam palce do blatu.

- Czemuś mnie nie zawołała? – zapytała, z dezaprobatą kręcąc głową, i weszła do kuchni zawiązując po drodze szlafrok.

Dziewczyna z Hogwartu - 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz