Rozdział 5. Czerwony niczym malina

1.6K 165 65
                                    


Biegłem przez las. Wszędzie wokół panowała irytująca, dzwoniąca w uszach cisza, której niczym nie mogłem zagłuszyć. Nie słyszałem nawet własnego oddechu, choć byłem pewien, że powinienem dyszeć. Moje mięśnie były ciężkie z wysiłku. Nie wiem ile to trwało, ale czymkolwiek był mój cel, bardzo chciałem do niego dotrzeć. Wymykał mi się za każdym razem, a frustracja, wymieszana z irracjonalnym strachem, wstrząsnęła mną dogłębnie.

Nagle wszystko się rozmyło, a ja nad sobą zobaczyłem zmartwioną twarz Magnusa. Wyraz ten szybko zastąpił jednak leniwy uśmiech, który zdążyłem pokochać i znienawidzić jednocześnie.

- Czego?! - zapytałem ostro, odpychając go od siebie.

- Już świta - powiedział, siadając na trawie. Wciąż mi się przyglądał.

Podniosłem się, a śpiwór, wilgotny od mojego potu, opadł, odkrywając okryte tylko koszulką ciało. Zadrżałem w kontakcie z zimnym powietrzem. Las o tej godzinie był jeszcze mokry, a lato chyba powoli zaczynało się męczyć nieustannym upałem. Poranna rosa okrywała wszystko, łącznie z moim śpiworem i połyskiwała lekko w promieniach słońca, przebijających się przez gałęzie drzew.

Kichnąłem cicho. Świetnie, jeszcze przeziębienia brakowało.

To był, jeżeli mnie pamięć nie myliła, piąty dzień naszej podróży? Wciąż przemieszczaliśmy się pieszo, każdego dnia pokonując kilka mil lasem. Było to upierdliwe zajęcie i tylko świadomość tego, że gdzieś wśród tych lasów, bagien i zimnych wzgórz błąka się garstka niedoświadczonych dzieci nie pozwalała mi zawrócić. Chciałem być już w domu, w obozie. Wszystkie moje ubrania były poplamione błotem i wiecznie wilgotne. Trzeciego dnia nawet wymieniłem swoje trampki na trapery, co dla każdego, kto mnie znał, było nie do pomyślenia, ale częściowo górzysty teren nie ułatwiał poruszania. Z tego właściwie tylko nasz satyr był zadowolony.

Kimkolwiek była osoba, która prowadziła bandę dzieciaków przez stan Vermont albo była szalenie dobra w myleniu tropów, albo sama nie miała bladego pojęcia, dokąd idzie. Florian raz za razem wygrywał te same melodie na fletni, usiłując zlokalizować nasz cel, ale kończyło się to na tym, że co chwilę zmieniał kierunek. Już nawet nie zliczę, ile razy zawracaliśmy i zaczynało mnie to doprowadzać do szału, szczególnie, że nie miałam pomysłu jak to zmienić.

Magnus skoczył na nogi i przeciągnął się. Jego rzeczy były już spakowane, podobnie jak moje, co przyjąłem z dziwnym uciskiem w żołądku. W pewnym sensie zbliżyliśmy się do siebie. Magnus dużo gadał, choć mało o sobie. Mówił za to o Cat, tej tajemniczej córce Hekate z jego domku i o kimś, kogo nazywał Ragnorem. Twierdził, że to na pewno heros, choć nigdy w obozie nie był. Napomknął raz czy dwa, że mężczyzna (z opowieści wywnioskowałem, że jest starszy od Magnusa o co najmniej kilka lat) uczył go, kiedy był młodszy. Cóż... Przynajmniej jedna zagadka magnusowego irytującego talentu się rozwiązała.

Powoli zaczynałem mieć tego wszystkiego dosyć. Był już wrzesień, do cholery i marzyłem o powrocie do bezpiecznego domku Apollo w celu radosnego rozpoczęcia nauki algebry. Nie, naprawdę tego chciałem. To nie sarkazm! Lubię matematykę.

Jakby tego było mało, Bane uczynił sobie ze mnie swojego prywatnego ipoda. Wiem jak to brzmi, ale to jego własne słowa! Zaczynałem żałować, że dałem się wmanewrować w śpiewy pierwszego dnia, bo od tamtej pory niemal bez przerwy zasypywał mnie prośbami o kolejne utwory. Miałem ochotę się na niego wydrzeć, że koniec tego, że już nie będę i że boli mnie gardło, ale ilekroć otwierałem usta, żeby to zrobić, patrzył na mnie tak, jak tamtej nocy i tylko pąsowiałem jak pensjonarka i zaczynałem śpiewać.

MangoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz