Wielka bitwa

33 1 11
                                    

Podejrzewam, że teraz znienawidzicie mnie jeszcze bardziej za rozdział, jednak jestem na to gotowy. Zapraszam do lektury. Niech żyje #PurdyPosse

Poranek na zamku.

Pościel grzała jego ciało i choć dochodziły już do jego uszu dźwięki dochodzące z dziedzińca ani myślał wstawać. Przecież mieli na niego poczekać z rozpoczęciem bitwy. Poza tym był władcą. Musiał się wyspać, by obserwować te nudne potyczki rycerzy na polu bitwy. Chociaż samo obserwowanie ja wierni mu ścierają uśmieszek i wyraz dumy z oczu jednego z już byłych jego rycerzy na pewno wynagrodzi mu nudę. Wreszcie ktoś zapukał do drzwi.
- Panie, twój koń już czeka na dziedzińcu, a śniadanie i zbroja są gotowe. Czy zechcesz wstać i pójść za mną do komnaty jadalnej? – dał się słyszeć cichy głos jednego ze służących stojącego za drzwiami. Czemu to musi być tak wcześnie? Wymamrotał w duchu jedna wstał z łóżka i ubrał się w zwykły strój do jazdy konnej. Przecież on idealnie pasował do jego zbroi, a że jego rycerze załatwią wszystko on nawet nie będzie musiał się bić. Przez chwilę spojrzał na swoją piękną żonę śpiącą jeszcze w łóżku, po czym poszedł do łazienki. Starannie ułożył swoje włosy dodając im blasku za pomocą brylantyny lecz z efektu nie był całkiem zadowolony. Wreszcie gdy na jego głowie było już sporo „utrwalacza" skinął do siebie głową, puścił oko do swojego odbicia w lustrze i wyszedł z komnaty.
- Dobrze prowadź. Moją kochaną żonę obudźcie za jakieś dwadzieścia minut. – rozkazał i zszedł na dół do Sali jadalnej. Owszem widział ukradkowe spojrzenia służących, które rzucały mu je gdy obok nich przechodził. Teraz był pewny, że efekt rannego układania fryzury jest odpowiedni. Wreszcie zasiadł do stołu i zaczął zajadać się frykasami jakie mu zaserwowano.

Obóz banitów

Ashley wyszedł z namiotu i skierował swoje kroki do wspólnej jadalni urządzonej w jednym, dość sporych rozmiarów namiocie. Nie był głodny jednak wiedział, że aby wyzdrowieć musi coś zjeść. Nie był niestety pewny czy w ogóle coś przełknie. Owszem uwielbiał śniadania i zawsze wstawał na tyle wcześnie by ich nie przegapić, ale zawsze przed potyczkami miał wielką gulę w gardle i w sumie niewiele jadł. Gdy tylko pojawił się w namiocie spojrzał na wiernych mu ludzi. Jeśli nie chcecie, nie musicie tego robić. Pojadę sam, bo sam to rozpętałem powiedział w myślach jednak wiedział, że gdyby te słowa padły w tym miejscu nikt, by nie wyszedł. Oni mu wierzyli i liczyli na niego, że poprowadzi ich do zwycięskiej bitwy. Lecz Ash wiedział, że mają niewielkie szanse na to, by wygrać. Siła wroga była większa, a ich rozkazy na pewno mówiły o śmierci. Także teraz nie mógł się wycofać. Gdy wreszcie przełknął dwie kromki chleba z masłem i twarogiem wstał i spojrzał na mężczyzn i kobiety zgromadzonych wokół stołu.
- Wiecie, że nie jestem dobrym mówcą i nie umiem wygłaszać płomiennych przemówień. Powiem wam tylko kilka słów. Jednak najpierw chciałbym wam podziękować, że we mnie wierzycie i jesteście gotowi oddać życie za sprawę. Wiem, że możemy skończyć w lochu lub też pozostać na tym polu bitwy martwi, ale ja was nigdy nie opuszczę i zawsze będę tam gdzie wy. Nawet jeśli przyjdzie mi poprowadzić was wszystkich na niebieskie łany, by tam leczyć rany i szykować się do stoczenia bitwy w niebie. W jedności siła. Niech ci, którzy w nas nie uwierzyli usłyszą nasz głos. Niech żyje PurdyPosse. – powiedział i usiadł na krześle. Jego ludzie wznieśli okrzyk i po chwili namiot zaczął się wyludniać zostali tylko dowódcy poszczególnych kopii i medyk, który musiał sprawdzić, czy Deviant nadaje się do walki. Ash spojrzał na nich i lekko się uśmiechnął.
- Obiecajcie mi coś. Gdy będziecie widzieć, że nie mamy szans wycofajcie się i skryjcie w lesie. Ja was odnajdę. – powiedział i spojrzał na dowódców. Wiedział, że zgodzili się ale niechętnie. Po czym dał się obejrzeć medykowi i jako ostatni wyszedł z namiotu. Następnie dosiadł swojego ukochanego konia i stępa ruszył na sam przód swoich oddziałów by wiedzieć jak rozstawią się ich wrogowie i byli przyjaciele. Gdy słońce oświetliło już całą łąkę jego oczom ukazał się szyk równo ustawionych oddziałów a przed nimi czterech dowódców. Gdzieś w oddali mignął mu biały koń władcy jedna nim nie zamierzał się przejmować. Teraz miał stoczyć walkę na śmierć i życie.

Obóz wojsk królewskich

Po przyjeździe do obozu Andy od razu udał się do namiotu swoich dowódców. Zastał ich na gorącej dyskusji, które jednak się urwała chwilę po jego przybyciu.
- Rozumiem, że rozmawialiście o tym jak zetrzeć tego zdrajcę na proch? - zapytał Biersack choć doskonale wiedział jaki był temat rozmowy i słyszał wzburzony głos Comy, który ochrzaniał najmłodszego ze wszystkich dowódców. - Przypominam wam, że Purdy nas zdradził i nie jest już naszym sprzymierzeńcem w walce ani też naszym przyjacielem. - powiedział z takim przekonaniem władca, że wszyscy zwrócili się w jego stronę. Christian, który niechętnie odwrócił twarz patrzył na Biersacka lekko spode łba. Jednak Andy się tym nie przejmował. Nawet nie zauważył pogardy w spojrzeniu Comy. Był przekonany, że jego wojska wygrają nawet wówczas gdy jeden z dowódców chce się buntować. W końcu pokazał już, że stać go na to, by inni go słuchali, a jak nie chcieli to kończyli jak Ashley przywiązani do pręgierza.
- Panie może przemówisz do naszych żołnierzy, by wlać w ich serca otuchę? - zapytał najmłodsze z dowódców i najbardziej wpatrzony w ich króla. Andy spojrzał na Lonny'ego i lekko się uśmiechnął. Owszem, lubił dużo mówić a teraz miał ku temu okazję. Zgodził się na to i razem z czwórką dowódców wyszli przed namiot. Tam już zebrały się wszystkie chorągwie, które pozostały wierne Królowi i czekali na jego przemówienie.
- Siostry, bracia, przyjaciele, dzisiaj przyjdzie się nam zmierzyć z wrogiem, którego znamy. Kiedyś był jednym z nas i wierzył w te same ideały co i my. Jednak odwrócił się od nas. Przestał patrzeć na świat tak samo jak i my. Znalazł swoje ideały i choć są one fałszywe to jednak teraz w nie wierzy. Mamy teraz okazję pokazać mu, że się myli. Nie chcę wam mówić jak macie walczyć, bo wiem, jak dobrze jesteście wyszkoleni i oddani swoim dowódcom, naszym ideałom, sprawie, za jaką walczymy i oczywiście jesteście wierni mi i mojej małżonce. Rozumiem jeśli nie będziecie chcieli zabijać swojej rodziny jednak ten, który pierwszy zrani lub zgładzi Ashley'a Purdy dostanie ode mnie ziemię i tytuł szlachecki jak i dołączy do grona moich zaufanych doradców. Zatem niech dzisiaj ta łąka spłynie krwią zdrajców. Niech nasza zemsta się rozpocznie. - zakończył mowę i poszedł do swojego wierzchowca, by go dosiąść. To samo uczynili dowódcy, którzy poprowadzili swoje chorągwie na określone pozycje. Coma i Pitts zajęli środek pola, a Ferguson i Eagleton stanęli po bokach. Teraz wszystko zależało od umiejętności wojaków. Gdy tylko usłyszeli dźwięk rogu ruszyli na siły Ashley'a i choć było widać, że walka nie będzie równa, żołnierze mieli za cel dopaść Devianta i pozbawić go życia.

Pole bitwy

Gdy tylko usłyszałem dźwięk nadciągającej jazdy lekko się uśmiechnąłem. Zwinąłem swoją kopię i ruszyłem na nacierających przyjaciół. Wiedziałem, że mają mnie zabić jednak to, co pokazywał sobą władca nie szło w parze z tym w co wierzyłem. Gdy już nacierająca konnica miała wpaść pomiędzy szyki kopii, którą prowadziłem za sobą, ponownie zwinąłem swój mały oddział i ruszyłem w stronę drzew. Wiedziałem, że tam są ukryci konni łucznicy. Dojeżdżając prawie do ściany lasu ponownie zawróciłem i ruszyłem w pełnym pędzie na zbliżające się skrzydła wojsk królewskich. Jechałem i siekłem mieczem tak długo jak mogłem. Strzały odbijały się od mojej zbroi jednak jedna trafiła mnie w łokieć. Wypuściłem miecz z ręki, który spadł pod kopyta mojego wierzchowca i wyciągnąłem łuk, który miałem przytroczony do siodła. Napiąłem go i wypuściłem strzałę prosto na śmiejącego się młodzika, którego nie kojarzyłem. Jechałem i strzelałem z łuku tak długo aż zabrakło mi strzał w kołczanie. Teraz mogłem tylko się bronić ukryty za tarczą. Widziałem całe pole bitwy, wiedziałem, że moi przyjaciele walczą za to w co wierzymy jednak też widziałem jak wielu z nich zostaje rannych. Nagle przede mną wyrósł jak spod ziemi najmłodszy z dowódców. Jechałem na niego chcąc zdzielić go tarczą w łeb jednak on napiął łuk, a strzała trafiła prosto w mój herb. Odbiła się od pancerza jednak ja poczułem uderzenie. Powoli czułem jak słabnę. Trzymałem się jeszcze w siodle jednak byłem pewny, że to koniec. Nagle mój wierzchowiec skoczył w bok i poprowadził moich ludzi do jarzącego się punktu na środku polany. Nie widziałem kształtu jednak gdy zbliżałem się coraz bardziej wydawało mi się, że przed oczami zamajaczył mi feniks. Po czym straciłem przytomność i gdy tylko mój koń wjechał w świetlisty punkt spadłem z siodła.

Zakon Białego FeniksaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz