IV - CANIS

330 37 7
                                    


Zbudził go jazgot okropny, nieludzki, zaraz potem kur zawył przedziwnie, nienaturalnie i sam swój warkot powtórzył po trzykroć... Kiedy podniósł powieki, nie zoczył niczego. Odczekać musiał chwilę, aby oczęta jego przywykły do grobowych mroków. Niby anioł, niby naznaczon, pomazaniec boski, a słaby jak człowiek, przestraszony w ciemnościach, gotów zginąć teraz nawet, jeśli k'temu i okazja. Brodził więc oczętami ciemnymi po równie ciemnym wnętrzu grobowym, wyłaniając z otoczenia cokolwiek, czego przytrzymać się można.

Psa już nie było.

A jakaż to szkoda, jaki pech, bo oto

...Dawno tyle lęku w sobie nie trzymał, jak ostatnimi czasy. Obawiał się na każdym kroku, to o Ludwika, to o boskiej misji powodzenie, o to, że rozpoznanym być może, a teraz i o życie własne...

Oto wyrosła przed nim postać, paskuda, z psa popękanego się wysypywała, aż w końcu nic z niego nie pozostało prócz kłębu czarnego sierści i krwi, ale co wyszło z martwego po psie kokonu, nazwać nie podobna. Z początku niczego sobą na myśl nie przywodził... Rosło cosik i puchło, skręcało się nieludzko, szczękając kośćmi, zbierając kolejno krew i ciało i skórą się na koniec przyoblekając, kawałek po kawałku, a nabrudził dokoła, krew i mięsa strzępy skapywały na chłodną grobowca ziemię, śliskie i miękkie, istny melanż okropności wybebeszał się sam z siebie i pełzał z wolna po kamieniach popękanej tu i ówdzie posadzki. Przybierało monstrum formę okrutnie, palce jeden za drugim wchodziły na swe miejsca zwyczajowe, w czaszkę wpełzły oczy jasne, a dymu było co niemiara, a wziął się nie wiadomo skąd, rozpierzchając się pod odnogami stwora. Przełknął Juliusz ślinę, podnieść się pragnął z ziemi, ale ledwo nabierał powietrza do płuc, cudem zmuszając siebie samego, by ruch wykonać najmniejszy. Nie chciał nań patrzeć, ale i poprzestać nie potrafił, tak doń jak żelazem przykuty, obserwując każdą zachodzącą zmianę, samemu leżąc przed nim, już zawczasu się korząc. Oto, czego Bóg chciał. Zesłał doń psa demona i teraz nim Juliusza szczuł, by się ten opamiętał albo zginął, innego wyjścia nie było. Jakże to się wszytko, co teraz puchnie i jazgocze, pomieściło w biednej, psiej powłoce? Jak tam w środku tłamsić się musiało, nieboga w strzępach, co teraz kawałek po kawałku wznosiła ten pałac drapieżny...

Forma wyraźna się stawała, kontury pierwsze zarysowały swą obecność w masie ohydnej. Potężny, nagi mężczyzna, obłęd w oczach jego jaskrawo błękitnych, co skrzyły się boleśnie w ciemnościach nocnych, włosów ciemnych burza, wśród których zaplątały się iskry ogniste, spełzająca bokobrodami na ostrą szczękę, w której kły się czaiły, gotowe, by szerzyć więcej tylko zniszczenia. A nad wszystkim górowała przedziwna, przerażająca korona, co zaklęta pod postacią rogów dwóch wygiętych w górę, co wprost ze skroni nieznajomego wystawały, nieludzko będąc groźne. I oto, czemu pies ten był niepokojący; bowiem psem wcale nie był, ani na chwilę... Dyszał mężczyzna, spozierając wprost na skamieniałego anioła, ryki swe gardłowe powściągając nareszcie. Zbudził go zgrzytem swym i chrobotaniem, tak się łamał w kościach i wykręcał, tak chlupotał krwią i bebechami, by z psa ponownie w siebie samego się przemienić, iż trzask dopadł uszu śpiącego... Teraz stał rogacz przed nim, cały we krwi swej czarnej jako w sadzy kowal bywa i łypał oczyma nieziemsko jasnymi. Ruchu żadnego anioł wykonać nie potrafił, zamarł bodaj na wieki, w przeciwieństwie do kreatury. Ten trząsł się opętańczo, jeszcze kośćmi łamiąc, dłońmi ocierając się z psiej, lepkiej posoki. Przyglądał się spode nisko ściągniętych brwi Juliuszowi. A ów myślał jeno o jednym i go owa myśl trwożyła niepomiernie. Dotknąć potwora pragnął. Sprawdzić, czy żyw. Czy istnieje naprawdę. A skoro istnieje, to w jaki sposób, jak przepoczwarzył się z kundla czarnego w postać dostojną... Ułuda to, mara senna?

SŁOWACKIEWICZ~ Ponad to nie ma już nicWhere stories live. Discover now