6. Antyzyna

118 4 3
                                    

Dobra... W końcu dali mi jakieś normalne zadanie.
Jak dotąd nikt nie podejrzewa, że nie jestem tym, za kogo się podaję. Dobra nasza. A jak doktor Zere pomoże mi pozbyć się objawów infekcji, będzie jeszcze lepiej.

Otwieram drzwi windy. Zapach jest tu inny. Dosłownie żywy. Zapachy większej ilości osób zgromadzonych w jednym miejscu, otula serce przyjemnym ciepłem.
Podchodzę do mężczyzny siedzącego jakby za sklepowa ladą. Wokół niego na półkach walają się skrawki metalu, puszki, plastiki, kawałki drewna czy zapasy ze zrzutów. Ubrany w białą, pobrudzoną koszulkę, na którą narzucona jest lekko za duża zielona bluza, spisuje stan swoich rzeczy w małym notesie.
- Oooo, to ty jesteś nowym zwiadowcą - zaczyna zanim zdążyłem otworzyć usta - Rahim mówił mi o tobie.
- To ja, nazywam się Crane.
- Nauczę się twojego imienia dopiero wtedy - krzywi się - jak przeżyjesz kilka dni. Póki co - podaje mi noge od stołu,  naszpilowaną gwoźdźmi - to dla ciebie - A właśnie... Mówi się, że jesteś kolejnym zdechlakiem w kolejce po żarcie i antyzynę. Znaczy to tyle, że ludzie tu nie bardzo cię lubią. Nie ma co ich winić - unosi dłonie w geście obrony - łatwo popaść w paranoję, kiedy siedzi się w zamknięciu. A do tego, ktoś zagłusza wszelką komunikację na zewnątrz, tak że nie ma nawet jak poprosić o o pomoc. Całe miasto ludzi, którzy mogą liczyć tylko na siebie.
A więc naprawdę sytuacja w mieście nie jest aż tak tragiczna. GRE już dawno spisało Harran na straty i zobojętniało na wszelkie bodźce dobiegające ze stref zakażenia.
- Powiem ci coś. Przynieś mi albo Spike'owi rzeczy ze zrzutów, a zaraz zobaczysz jak ludzie zmienią śpiewkę. Łatwo odmienić ich serca.
- Dzięki, zapamiętam to - zabieram drewno z lady i oglądam starannie miejsce, gdzie będę trzymać dłonie. Nie chce nabawić się zakażenia przez głupią drzazgę - Coś jeszcze? - ponaglam - spieszy mi się...
- Jak chcesz być jeszcze bardziej popularny, możesz pomagać ludziskom - jakbym nie miał już wystarczająco problemów na głowie - Kilka przysług tu i tam a może Cię polubią. Może nawet znajdziesz kobietę, z którą się wygrzejesz w nocy, haha.
Parskam śmiechem razem z nim. Taki seksistowski tekst, a jednak poprawił mi humor.
W miejcu przy spodniach przypinam sobie moją rurę, tak gdyby noga od stołu zbyt wiele nie wytrzymała. Metal to metal, ale gwoździe też powinny robić robotę. Zaskakuje piętro niżej. Tu, gdzie kiedyś były schody, są aktualnie lampy UV i spore gruzowisko.

Przy wszechobecnej ciemności szarych ścian, oświetlone są jedne drzwi oraz strażnik przy nich.  Chłodne, fioletowe światło nadaje klimat jak z horroru. Podchodzę do drzwi, ale kiedy łapie za klamkę, strażnik przytrzymuje dość mocno moje dłonie.
- Wychodzisz na zewnątrz, co? Okej nowy, tylko uważaj na siebie - przekreca klucz w zamku - straciliśmy ich zbyt wielu.

Drzwi otwierają się, a ja ręką osłaniam sobie oczy. Palące światło przeżera moje źrenice i układ nerwowy.
- Dobra noobie - mówi Rahim, przerywając moje przyzwyczajanie się do słońca - doktor Zere już czeka w ciężarówce na boisku. Jak wyjdziesz z Wieży, skręć w lewolewo i kieruj się na południe. Nie da się przeoczyć.
- Nazywam się CRANE - naciskam na moje nazwisko.
- Dobra, dobra CRANE - e jego głosie słyszę nutkę ironii - zagęszczaj ruchy. Nie ma czasu na podziwianie widoczków.
I w sumie nawet nie ma czego podziwiać. Ruina miasta nie wygląda jakoś imponująco. Ani zachęcająco. Z chęcią usiadł bym na dupie na łóżku i trochę odpoczął. Ale nie tu. Za murem.
- I staraj się być raczej cicho - wyrywa mnie z rozmyślań o wygodnej kanapie i ciepłej zupie - hałas przyciąga tych skurwieli.

Czuje napływające ciśnienie do mojej głowy, więc zgodnie ze wskazówkami, skręcam w lewo. Na dzień dobry widzę, że to, czego uczył mnie Rahim, bardzo mi się przyda. Większość przedmiotów została tu ustawiona specjalnie, po to aby prawdopodobnie ułatwić ucieczkę. Biegne, widząc ułożoną blachę. Skaczę, łapiąc się framugi budynku.
Slumsy nie należą do najprzyjemniejszych części miasta. Surowe, puste budynki, pokryte prowizorycznymi dachami z blachy lub dykty, oknami bez szyb i powyłamywanymi drzwiami, sprawiają, że ich stan wydaje się gorszy niż w rzeczywistości. Pozostałości dobytku ludzkiego, kiedy mieszkańcy w pośpiechu opuszczali swoje domy, nadal stoją nienaruszone. Szafy, łóżka, kartonowe pudła, to wszystko zostało naruszone jedynie przez naturę, przez deszcz, wiatr i słońce. Biegacze, tacy jak ja, zostawiają czasami tu coś dla innych. Lub po prostu dobrzy ludzie, którzy chcą komuś pomóc.
U moich stóp leży żółta skrzynka, jakby pozostawiona specjalnie, aby ktoś ją zauważył. Otwieram ostrożnie jej górną część. W środku jest kawałek metalu, spinacz, który mogę w każdej chwili przekształcić w wytrych do drzwi, aby uzyskać schronienie.
Grzebie w kieszeniach, chciałbym coś zostawić, aby pomóc innej osobie. Wyciągam ze spodni małe zawiniątko. W chusteczce mam mały wojskowy batonik o długiej dacie przydatności. Wkładam go do skrzynki. Może komuś uratuje życie te pare kalorii.

Łapie się kartonowego dachu i podciągam do góry. Kolejne ułożone materiały umożliwiają mi przejście na kolejny dach. Widzę boisko. Między mną a kolejnym ogrodzeniem stoi bus, droga i mały budynek. Skoro plastiki, śmiecie i inne pierdoły potrafiły zamortyzować upadek, to chyba... Bus też powinien się nadać.
Robię znak krzyża i odrywam się od dachu celując w białego dostawczaka. Spadam na twarde stopy i przewracam się na tyłek. Siedzę na środku busa, który nagle stał się centrum zainteresowania. Wokół mnie zebrało się sporo umarłych. Na moje szczęście ich brudne, zimne palce nie dosięgają nawet połowy busa.
Z busa łapie się barierki domku, przy okazji kopiąc w ryj któregoś z tych zasrańców. Brunatna maź brudzi mi buty. Jakbym po prostu wszedł w gówno.
Przeskakuje przez ogrodzenie z siatki i niczym baletnica, stawiam pewne kroki zaraz po lądowaniu. Chowam swoją nogę od stołu między pasek a spodnie. Nie chce by mieli mnie za nieprzyjaciela.

Na środku ogrodzonego placu stoi duża ciężarówka. Wokół niej kilku hardych chłopaków ostrzy maczety i noże. Mają podobną koszulkę co ja, również żółtą.
Nikt nie zwraca na mnie szczególnej uwagi, wszyscy oddają się rozmowom, między innymi o trupach, flakach i sposobach na rozpierdalanie łbów tym śmierdzielom.
Podchodzę do drzwi i pukam. Ciekawe czy doktor jeszcze na mnie czeka.
Stoje pod tymi drzwiami kilka chwil jak jakiś debil. Inni zaczęli wymieniać kpiące spojrzenia.
- Halo, doktorze - otwieram drzwi po kolejnej cichej minucie -ktoś tu jest?
- Candem? - drzwi za mną zatrzaskują się - jestes tam? Szlag.
Widzę staruszka w pobrudzonym lekarskim kitlu. Stoi oparty o blat, robi coś przy radiu.
- Umm - zaczynam drapiąc się po karku - miałem dostać szczepionkę...
Doktor patrzy na mnie badawczym wzrokiem, dokładnie studiuje każdy milimetr mojego ciała.
- Co? Nie nie, to lek uśmierzający - mówi łapiąc się za głowę. Na pierwszy rzut oka, mógłbym powiedzieć, że odgrywa rolę jakiegoś szalonego doktorka - Nazywa się antyzyna - prowadzi mnie, łapiąc za ramię - Tylko łagodzi objawy, no siadaj.
Zostaje wciśnięty w mały taboret.
- Antyzyna opóźnia nieuniknione. Tyle udało się GRE - mówi doktor krzątając się po tym przenośnym szpitalu. W zamkniętych półkach stoją różne fiolki, leki i strzykawki różnej grubości.
- Nieuniknione? Więc... Nie ma lekarstwa? - pytam, kiedy światło lekarskiej latarki razi mnie w oczy.
- To jest odmiana wścieklizny - tłumaczy przebierając między igłami - Narazie nie ma lekarstwa, ale zobaczymy, robię testy na antyzynie i zakażonej tkance - pokazuje mi różne paski na monitorze komputera. Kompletnie nic z tego nie rozumiem, ale przytakuje głową - Wynalezienie jest możliwe. Myślę, że go znajdę.
- Serio? Sądzi pan, że potrafi to zrobić? - pytam z nieukrywaną nadzieją.
- Z pomocą doktora Camdena, tak. Chyba tak. Eh, gdzie ja położyłem tę strzykawke?
O tak, szalony doktorek.
Podaję mu dość sporą strzykawkę, która od jakiegoś czasu leży obok mnie na stole.
- Kim jest doktor Camden? - muszę wiedzieć wszystko. O wszystkich.
- Kolega.. Ugrzązł w sektorze 0. Tam gdzie wybuchła... powiedzmy Epidemia - mówi, czyszcząc skórę na moim przedramieniu. Igła wtłacza do moich żył płynne złoto. Płynny diamenty, lód, ukojenie dla moich nerwów, komórek. Ulga otula mnie i lekko mrozi.
- Cały czas współpracujemy ze sobą przez radio. Na pewno lepiej by nam szło, gdyby połączenie było lepsze. No i gdyby moje stare eksperymenty udały się. - Trzymam fragment gazy przy skórze i obserwuje poczynania doktora - próbowałem wstrzykiwać zrekombinowanego wirusa do kawałków mięsa, a potem rozrzucać je po całym mieście... W nadziei, że część zarażonych je zje a wtedy będę mógł obserwować wyniki i do czegoś dojść.
- I jak poszło? - pytam kiedy Zere myje ręce.
- Eh, to nic nie dało - widzę jego załamanie - wstyd mi, że zmarnowałem na to tyle czasu - patrzy mi z wyrzutami w oczy. Jakby chciał mnie za to przeprosić. Jakby ta cała pandemia była jego sprawką - W każdym razie trzymanie antyzyny w rezerwie nie ma sensu.
Zapadła chwila ciszy. Jak idiota nie potrafię go pocieszyć. Nie potrafię dobrać odpowiednich słów. Nie potrafię wydusić z siebie empatii.
- Dobra, jestem zajęty!  - prowadzi mnie do drzwi, trzymając rękę na moich plecach - idź do swoich zadań...
Słyszę jak drzwi zamykają się tuż za mną. Słyszę przez nie słowa Zere'a, jego obwinianie się, zastanawianie się.
Przynajmniej ja lepiej się czuje.
Narazie.

DYING LIGHT - HISTORIA PRAWDZIWA | 18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz