część 1; niemiłe złego początki

121 13 10
                                    

Wiosną 2010 roku Sabat łowców przeprowadził szczegółowe śledztwo na temat dziwnych abominacji, pojawiających się cyklicznie w miasteczku Yhynsvang. Opinia publiczna dowiedziała się o tym, gdy pewien sławny bloger napatoczył się na owe miasto jesienią 2009  roku podczas swojej wycieczki krajoznawczej po niedostępnych obszarach północnej Norwegii. Mężczyzna ten zatrzymał się w Yhynsvang na 3 dni, podczas których swą kamerą nagrał i opublikował mnóstwo nagrań ukazujących dziwne zachowania miejscowych. Po kolejnych trzech dniach rybacy, pracujący w porcie parę mil dalej podczas połowu wyłowili z wody ciało owego influencera, z wieloma głębokimi ranami ciętymi na ciele. 
Gdy rybacy wrócili do portu, powiadomili policję, która interweniowała w Yhynsvang. Wysadzono w powietrze masę starych, próchniejących budynków i aresztowano wiele osób by potem zamykać ich w więzieniach na terenie całej Norwegii. Akcja ta, przeprowadzona z użyciem wielkich środków finansowych oraz zaangażowaniem wielu mediów, wzbudziła zainteresowanie tzw. “fanów teorii spiskowych”, którzy dziesiątkami zaczęli przybywać do wymierającego miasta w celu odkrycia ukrytych przed wzrokiem gapiów tajemnic.
Wiele norweskich gazet rozpisywało się na temat Yhynsvang. Próbowano odnaleźć początki osady, jednak znaleziono tylko kilka mętnych i sprzecznych ze sobą informacji. Ustalono, iż miasto to powstało prawdopodobnie około XVIII wieku i zajmowało się wydobyciem stali, ale z biegiem czasu słuch o nim zaginął. Wszelkie mapy ukrywają istnienie miasteczka, jakby chciały, żeby jego obecność pozostała tylko w sferze fantazji.
Opinia publiczna i internet wywnioskowali, że każdy, kto będzie przebywać dłużej niż trzy dni w Yhynsvang zostanie zabity i wrzucony do morza, skąd fale częstych sztormów, występujących w tamtych regionach, zaniosą ciało na południe, skąd znów jacyś biedni ludzie je wyłowią i pochowają wedle nakazanych obyczajów. Podstawą tej teorii był fakt, iż fani teorii spiskowych, masowo zajeżdżający do Yhynsvang, ginęli po właśnie trzech dniach. Niektórzy ci, posiadający jeszcze resztki rozumu i potrafiący racjonalnie myśleć odjeżdżali z miasteczka przed upływem tych paru dób, albo w ogóle nie zapędzali się w tamte rejony, gdzie wśród śniegu, zdradliwych rozpadlin i fiordów, trwało niewzruszone miasteczko Yhynsvang.
Niedługo po tym, jak sprawa przycichła a policja przestała interesować się miasteczkiem, do Yhynsvang zaczęli spływać poeci i pisarze, spragnieni świeżego, morskiego powietrza oraz weny, którą owe miasto mogło im zapewnić. Ci zwykle uciekali z Yhynsvangi przed upływem trzech feralnych dni, chlubiąc się potem, że ich dzieła powstały w miasteczku upiorów, jakim to określeniem Norwegowie nazwali Yhynsvang. 
Niestety, zniknięcia i zaginięcia różnych osób dookoła miasteczka nadal były częstym przypadkiem, więc policja zareagowała po raz kolejny. Tym razem nie wyburzono żadnych budynków ani nikogo nie aresztowano. Cała misja miała charakter incognito.
 Policjanci dotarli do Yhynsvang, rozpoczynająć śledztwo. Po upływie niespełna doby, jeden z artystów tam przebywających odnalazł ciała funkcjonariuszy leżących rozszarpanych w kałużach własnej krwi pod dawnym kościołem Św. Piotra. 
Rząd, widząc jak bezsensowne i pochłaniające pieniądze są operacje w miasteczku upiorów, postanowił zostawić Yhynsvang w spokoju, starannie tuszując wszelkie wzmianki o nim, łącznie ze wszystkimi ofiarami tego przeklętego miejsca. Wciąż jednak znajdowali się poszukiwacze przygód, którzy mając się za wybitnych odkrywców próbowali odsłonić rąbek tajemnicy okalającej Yhynsvang. Wśród tych ludzi Sabat wysłał jednego z Wielkich łowców, Simona, aby ten dokładnie zbadał sprawę. Jego raport jest załączony poniżej:
Data: 1-3 kwietnia 2010 r.
Zdający raport: Simon Shagaraki
Sprawozdanie: “Spędziłem w Yhynsvang niecałe trzy doby. Po przyjeździe do tego obskurnego, surrealistycznego miasteczka jedynym autobusem, który dojeżdża do Yhynsvang codziennie o godzinie 12 w południe miejscowi zakwaterowali mnie w hotelu obok rynku. Pierwszy dzień zszedł mi na zapoznaniu się z topografią miasta. Do raportu dołączam naszkicowaną odręcznie mapę, która przedstawia tylko tereny dookoła skweru przy którym zamieszkałem. Kiedy próbowałem pójść dalej, w głąb opuszczonych budynków, ciągle miałem wrażenie, że chodzę w kółko, a zza zabitych dechami okien widziałem podejrzliwe spojrzenia mieszkańców, śledzące każdy mój ruch. Zwykle zawracałem, wzruszając ramionami, ale głębia dalszych uliczek i zaułków zlewała się w jedną, przerażającą masę, której nie jestem zdolny opisać. 
Resztę dnia spędziłem na bezowocnym zadawaniu pytań kilku przyjezdnym, którzy lada dzień mieli opuścić Yhynsvang. Wiedzieli tyle co ja, ale skierowali mnie do jedynego działającego sklepu spożywczego, którego sprzedawca uchylił rąbka tajemnicy. Ale pomimo, że jego rodzina mieszkała w tym paskudnym miejscu od czterech pokoleń nie wiedział za wiele.
Miasto leży nad morzem norweskim, w miejscu, gdzie od świata odgradzają ich zdradzieckie skały i rafy, na których rozbiła się niezliczona ilość statków. Od lądu za to, odgrodzone jest wieloma rozpadlinami i stromymi urwiskami. Zdawało mi się, że tylko kierowca tego  dziwnego autobusu wie, jak trafić do Yhynsvang.
Pierwszej nocy oraz następnego dnia nie odkryłem nic. Mieszkańcy głównie siedzą w domach, rzadko wychodzą, a porozumiewają się tylko ledwo słyszalnymi warknęciami i pomrukami. 
W ostatnią noc byłem świadkiem dziwnej uroczystości. Odkąd zaszło słońce lał deszcz i uderzały pioruny, szczęśliwie omijając stare, spróchniałe domy miasteczka. Ku mojemu zdziwieniu, mieszkańcy wyszli z swoich nor i padli na twarz w kierunku centralnego punkt rynku- kościoła pod wezwaniem Św. Piotra. Mieszkańcy śpiewali pieśń, której słów nie znałem i nie potrafiłem porównać ich do jakiegokolwiek istniejącego języka, wiem tylko, że miała jakiś wpływ na ludzi szczególnie uduchowionych. Dzieliłem pokój z jakiś angielskim artystą, który, gdy usłyszał tę dziwną melodię dostał ataku padaczki, wypowiadając między kolejnymi konwulsjami następujące zdanie:
“ Dnecsa ot tnaw ohw namuh rof tsaeb eht mrof semoc doolb dloc”.
Nie zrozumiałem z tego nic. Gdy dzwonnica kościoła wybiła północ, mieszkańcy wrócili do swoich domostw, zamykając się w nich na cały następny dzień. Również atak padaczki owego artysty ustał, a gdy rano zapytałem się go o nocne wydarzenia, zbył mnie twierdzeniem, że nic nie pamięta. Próżne były moje próby rozmowy z nim oraz poszukiwania żywych dusz. Nawet gdy zapuściłem się w głąb zapętlających i urywających się ulic nie czułem na sobie czyjegokolwiek wzroku. Martwa cisza którą zastałem po przyjeździe wydawała mi się hałasem przy porównaniu do tego przedpołudnia.
W południe przyjechał autobus, którym dojechałem do Narwiku, zostawiając upiorne miasto za mną. Przypuszczenia Sabatu spełniły się. W Yhynsvang naprawdę dzieje się coś niepokojącego i nalegam, aby jak najszybciej wysłać tam kolejnego agenta”.
Odłożyłem dokumenty na stolik i pociągnąłem łyk kawy z porcelanowej filiżanki. Sprawą tą interesowałem się od dłuższego czasu i byłem niebywale usatysfakcjonowany, że Sabat dał mi kredyt zaufania, pozwalając mi być tą osobą, która jako druga odwiedzi miasto upiorów. 
Spojrzałem na zegarek. Do południa zostało mi zaledwie pół godziny, więc i  sławny autobus powinien za niedługo zajechać pod kawiarnię, znajdującą się tuż obok dworca autobusowego. Siedząc przy małym, dębowym stoliku miałem idealny widok na wszystko, co działo się na zewnątrz.
 Lato zadomowiło się na stałe, a Norwegowie, zmęczeni długimi miesiącami zimowymi wyszli na dwór, ciesząc się ze słońca i ładnej pogody.
Jak na maj, mogłem zadowolić się umiarkowaną temperaturą, wynoszącą 20 stopni. Gdy Sabat wysadził mnie w Narwiku myślałem, że będzie ich co najwyżej 10, ale zostałem przyjemnie zaskoczony. Rześkie, morskie powietrze dodawało chęci do życia, a dobra kawa, serwowana obok dworca autobusowego potrafiła postawić na nogi każdą osobę. 
Schowałem dokumenty do torby podróżnej. Wiedziałem już wszystko, łącznie z danymi pozostającymi w ukryciu przed opinią publiczną. Czułem zarówno ekscytację związaną z tym wyjątkowym miejscem jak i pewnego rodzaju niepokój, który towarzyszył mi podczas czytania akt i raportów dotyczących Yhynsvang. 
Około południa na dworzec zajechał jedyny autobus do Yhynsvang. Stary, terkoczący wóz wtoczył się na plac, zrobił kółko i zatrzymał się obok kawiarni, przy oznaczonym miejscu. Przypominał mi jakiś zabytek z muzeum, cudem wskrzeszony do życia jako Frankenstein. Lakier odchodził od maski oraz boków wozu, ukazując starą, zardzewiałą stal. Okna busa zarosły pleśnią i zzieleniały, od dawna nie czyszczone przez nikogo.
Kierowca, dojechawszy pod znak przystanku, zgasił hałasujący silnik i wyszedł z wozu. Miał na sobie brązowy garnitur i znoszone wojskowe buty. Jego stary, brudny ubiór dawały sporo do życzenia. Mężczyzna zamknął drzwi do autobusu i ruszył w okolice pobliskiego banku. Ludzie schodzili mu z drogi, a matki chowały swoje dzieci, jakby ten podstarzały kierowca miał je przeklnąć albo zabrać swoim autobusem do miasta upiorów. 
Gdy zniknął w budynku banku, wyszedłem z kawiarni, zarzucając na siebie swój płaszcz i torbę podróżną na ramię. Zostawiłem przy stoliku 10 euro, co i tak było znaczną nadpłatą. Nie przejmując się współczującymi minami kelnerek i barmanów wyszedłem z kawiarni i stanąłem obok autobusu. Spacerujący ludzie nie zwracali na mnie uwagi, traktując mnie jak kolejnego wariata, który postradał zmysły albo natchnionego poety czy pisarza, szukającego weny. Najwidoczniej częstym zjawiskiem były podróże licznych zagranicznych turystów do Yhynsvang, za to o wiele rzadszym są ich bezpieczne powroty. 
Mieszkańcy Narwiku pragnęli interwniować w sprawię Yhynsvang, próbując wymusić zmianę trasy autobusu widmo, żeby nie przyjeżdżał on do ich miasta. Niestety rząd pozostawał głuchy na ich prośby, argumentując, że w pobliżu nie ma żadnego innego miasta, do którego owy bus mógłby dojeżdżać. 
Postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się autobusowi. Miałem pewność, że to ten pojazd,w szczególności gdy zobaczyłem obskurną tabliczkę “Narwik-Yhynsvang”. Żółta farba, którą został pomalowany ten relikt ubiegłego stulecia zdarła się pod wpływem upływu czasu. Autobus wyglądał okropnie, będąc umazanym błotem aż po same okna. Sam pojazd kursujący do Yhynsvang wyglądał odrażająco, co zatem dostanę po przyjeździe do tego martwego miasteczka?
Kilka minut później zauważyłem kierowcę, idącego chwiejnym krokiem w kierunku pojazdu.  Teraz miałem okazję przyjrzeć mu się bliżej. Jego wygląd wzbudził we mnie wstręt, pomimo, że zobaczyłem zaledwie kontury jego twarzy. 
Głowa kierowcy zdawała mi się być nienaturalnie małą w stosunku do całego ciała. Mężczyzna górował nade mną wzrostem, mimo że byłem uważany za wysoką osobę. Gdy przyjrzałem się jego twarzy czułem coś na kształt paniki, każącej mi uciekać.
 Skóra na jego twarzy była blada jak wapień, uwydatniając obrzydliwe szczegóły jego podstarzałej cery. 
Mężczyzna ten posiadał długą brodę i krzaczaste brwi, kryjące nieco jego czerwone jak krew oczy, którymi łypał podejrzliwie na każdą spotkaną osobę. Nos kierowcy wydawał mi się podobnym do nozdrzy wilków czy psów, a jego pożółkłe zęby, niechlujnie spiłowane na kły sprawiały, że po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem strach. Nie dziwota, że ludzie z Narwiku boją się mieszkańców Yhynsvang, tym bardziej, jeśli wszyscy wyglądają podobnie jak owy kierowca. Gdy tylko otworzył drzwi i zasiadł na swoim siedzeniu, wszedłem za nim i dałem mu obowiązkowe 2 euro należące się za przejazd do Yhynsvang. 
Kierowca podziękował mi chrapliwym głosem i zamknął drzwi do autobusu. Zasiadłem na ostatnim siedzeniu z tyłu zaniedbanego pojazdu, jak najdalej od odrażającego prowadzącego. Silnik zaterkotał, a my ruszyliśmy z Narwiku w ponad trzydziestu kilometrową podróż do Yhynsvang.  
Pierwsze kilkanaście minut trasy upłynęło mi spokojnie. Na dworze panowała przyjemna temperatura, a ja podziwiałem piękno natury. Po lewej stronie widziałem bezkres morza Norweskiego, którego fale rozbijały się o fiordy, występujące w tych okolicach. Zaś po prawej, daleko na horyzoncie majaczyły szczyty gór, prezentując swoje ośnieżone czapy. 
Po blisko pół godziny kierowca zjechał z głównej linii autostrady, wjeżdżając w podłej jakości, rzadko użytkowaną drogę wiodącą wśród skał i rozpadlin. Kształty wielu głazów wijąc się nienaturalne zasłaniały słońce, a autobus podskakiwał na licznych małych i większych kamykach leżących na drodze. 
Autobus na zmianę wjeżdżał do góry i zjeżdżał z niej, wił się jak wąż obok wysokich i ostrych skał. Jechaliśmy nad granicami klifów, wzbijających się w pionie od wąskich plaż. Gdzieś tam, w oddali zamajaczył mi okrągły kształt miasta, kryjący się za oceanem mgły, w którą wjechaliśmy niedługo potem. Pomimo ograniczonej widoczności kierowca nie zwolnił, tak jakby doskonale znał teren lub potrafił widzieć przez tajemniczą mgłę, przez którą nie przenikały nawet słoneczne promienie.
Nie wiedziałem gdzie jesteśmy i którędy prowadzi droga, którą jechałem. W środku autobusu panował półmrok, a lampy, mające oświetlić wnętrze pojazdu zwyczajnie nie działały. Mój niepokój wzrósł gdy mijaliśmy pierwsze budynki, stojące w odległości kilku kilometrów od samego miasta. Te stare, zrujnowane farmy miały swoich lokatorów, jeszcze bardziej przerażających niż sam kierowca. Niektórzy chowali się w środkach zbitych na głucho domostw, gdy tylko zauważyli wyłaniający się z mgły autobus. Ci, którzy tego nie zrobili, pracowali przy swoich ogródkach najczęściej bez koszulek, prezentując nienaturalnie owłosione ciała. Na myśl przychodziło mi wiele istot z fantastyki, których nie potrafiłem nazwać. Niemal każdy z tych osobników wzbudzał we mnie pewną odrazę, nieważne, czy ruchami ciała czy po prostu rysami twarzy. Przemknęło mi przez myśl, że może to czyni mieszkańców Yhynsvang tak ekscentrycznymi i fascynującymi dla pisarzy i poetów. Ich zdeformowane, paskudne ciała idealnie nadawałyby się do opisania jako istot demono podobnych. 
Autobus szybko zostawił za sobą ten mały przedsmak Yhynsvang, wjeżdżając w krętą uliczkę, wyrytą w krawędzi klifu ale prowadzący ani na chwile nie zwalniał. Zza okna widziałem przepaść, w którą mogłem spaść, jeśli kierowca popełniłby błąd. Kamienie osuwały się spod opon pojazdu i spadały w dół, niknąc w mgle.
Gdy zjechaliśmy w dół poczułem ulgę, ignorując fakt, że zaczęliśmy wjeżdżać w pierwsze budynki Yhynsvang. Stare, zmurszałe domy po obu stronach jezdni wyglądały jak z horroru. Drewno spleśniało, pokrywając się warstwą zieleni. Zabite deskami okna straszyły swą pustką, a niepomalowane, surowe ściany- brzydotą. Z niektórych, kruszących się kominów wylatywał dym, będący jedynym potwierdzeniem życia w tym paskudnym miejscu. 
Autobus skręcał w kolejne ulice i uliczki, kręcać się pomiędzy obskurnymi domostwami. Czasem, na zarośniętych, brukowanych chodnikach zauważyłem jakiegoś mieszkańca, wlokącego się ospale przed siebie, ignorującego nadjeżdżający pojazd. Ludzie z Yhynsvang  przypominali wcześniej napotkanych farmerów, lecz ich uszy były o wiele dłuższe, a włosy opadały nieopanowaną kaskadą na ich plecy, sprawiając, że wydawali mi się być podręcznikowym przykładem strzygi.
Autobus skręcił w wąską uliczkę, gdzie szpiczaste dachy domostw prawie dotykały okien. pojazdu. Miałem wrażenie, że te stare budynki zakleszczały się, starając się zgnieść stary autobus, który wyjechał z ciasnej i ciemnej drogi na rynek, zataczając koło pod słynnym kościołem Św. Piotra. 
Kierowca zatrzymał się na przystanku po drugiej stronie kulistego rynku. Czym prędzej wysiadłem z autobusu i rozejrzałem się dookoła. Centralnym punktem placu był wielki, gotycki kościół, którego przysadzista wieża wznosiła się ponad zabudowania miejskie. sam budynek zbudowany był z porośniętej mchem cegły, a powybijane witraże wskazywały, że świątynia od dawna nie była użytkowana. Stare mury ziały pustką, a wejście do wnętrza chroniły masywne, drewniane drzwi. Kościół wzbudzał we mnie poczucie grozy, jakby jakaś anty boska istota chroniła się wewnątrz. Na schodach prowadzących do budynku dopatrzyłem się plam zakrzepłej krwi, pewnie pozostawionej przez kolejnych nieszczęśników, którzy w przypływie odwagi lub głupoty zdecydowali się zostać dłużej w tym przeklętym miejscu. 
Cały rynek był brukowany, lecz kostki, z których został zbudowany miały już swoje lata i między kolejnymi rosły chwasty, nie niszczone przez nikogo. Miejsce to swoim klimatem  przypominało mi Czarnobyl. Tutaj czas zatrzymał się w XVIII wieku, pozostawiając stare domy spokojnemu rozkładowi, w który żaden człowiek nie ingerował. 
Na rynku jedynymi wartymi uwagi miejscami prócz kościoła zdecydowanie była biblioteka i hotel, znajdujący się w budynku obok. Prócz tego, interesującym wydawał mi się deptak, wiodący aż na plażę, gdzie można było podziwiać piękną i fascynującą głębię błękitnego, norweskiego morza.
Poczułem, że powietrze w Yhynsvang znacznie różni się od tego, które spotkałem w Narwiku. Oprócz tego,że w panował tu paskudny fetor rozkładających się zwłok, występował tu nieprzenikniony, mrożący krew w żyłach chłód, a ciemne chmury zasłaniały słońce. Zimny wicher, pochodzący z morza dawał się we znaki, obracając stalowe koguty na dachach zmurszałych domostw. Nie dziwota, że tubylcy chowają się w swoich domach i rzadko wychodzą. 
Udałem się w stronę hotelu, mijając kamienną fontannę z wizerunkiem Neptuna. Kiedyś owa ozdoba musiała być główną atrakcją rynku. Potężny bóg morza miał w sobie coś dziwnego, wręcz pociągającego. Pomimo licznych pęknięć i brudu, jakim był pokryty, ciągle dało się wyczuć cień dawno zapomnianego majestatu. Władca wód skierowany był w stronę kościoła, wskazując nań swym trójzębem, jakby chciał rzucić wyzwanie chrześcijańskiemu Bogu. Pomyślałem, że posąg ten, zdobiący fontannę, posiada jakieś ukryte przeznaczenie, a może jest symbolem walki, którą Rzymscy bogowie przegrali z chrześcijaństwem?
Podszedłem do drzwi hotelu. Budynek sprawiał wrażenie mniej upiornego niż pozostałe, ale grzyb na ścianach i stare, oliwne lampy, wiszące po obu stronach wejścia napawały mnie irracjonalną niechęcią do przekroczenia progu hotelu. 
Zauważyłem, że okna tego domu jako jedyne, nie licząc biblioteki posiadają szklane okna, sprawiając, że całość nie wyglądała tak obskurnie i niepokojąco jak reszta upchniętych w jedną masę domostw. 
Gdy wszedłem do środka, zaskoczył mnie wystrój podłużnego holu, kończącego się drzwiami z witrażem, przedstawiającym na wpół zgniłą białą różę. Ręcznie szyty dywan ozdabiał podłogę, przedstawiając piękne, dojrzewające kwiaty. Ściany wewnątrz hotelu nie miały na sobie ani kawałka grzyba lub pleśni, która opanowała wszystkie pozostałe konstrukcje w Yhynsvang. Tuż obok wejścia do tej właściwej części hotelu postawiono stary, starannie wykonany wieszak na palta i kurtki. Nie zwlekając, powiesiłem tam swój szary płaszcz, towarzyszący mi od kilku lat. Róża, będąca przedstawiona na witrażu wydawała mi się być idealnym odwzorowaniem Yhynsvang. Z jednej strony zgniła, spleśniała i zdewastowana, z drugiej- piękna z powodu swej brzydoty.
Nie wahając się, pociągnąłem za zdobioną, mosiężną klamkę i wszedłem do środka. Drzwi skrzypnęły, otwierając się. Kwadratowe wnętrze hotelu przyniosło mi na myśl typowe amerykańskie hotele pokazywane w filmach. W małym, wydzielonym za pomocą wąskiej lady recepcji nie znalazłem nikogo. Na blacie leżał tylko mały kluczyk z karteczką zaznaczającą numer pokoju, którego otwierał. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale nie było tu żywej duszy, tylko spróchniałe, trzeszczące pod nogami schody oraz parę nie konserwowanych obrazów, przedstawiających biblijne sceny.
Nie zastanawiając się wziąłem kluczyk i wszedłem po schodkach na pierwsze piętro, opuszczając ponury, surowo urządzony parter. Cały hotel, tak jak większość budynków które miałem okazję zobaczyć, był dwupiętrowy. Obecnie panował w nim lekki chłód, za to w zimę pewnie nie dałoby się tu wytrzymać. W zimowe miesiące sam dojazd do Yhynsvang jest trudny, nie wspominając o braku warunków do godnej egzystencji w tym zamrożonym w czasie miasteczku. 
Podobno to właśnie w zimę miejscowi organizują najwięcej podejrzanych uroczystości, oznajmiając je donośnym i upiornym, roznoszącym się kilometry dalej biciem kościelnego dzwonu. 
Na moje przewrotne szczęście, szybko znalazłem pokój, ale jego stan wprawił mnie w osłupienie. Prócz jego niewielkich rozmiarów, środek nie zachwycał, prezentując całą paletę pleśni i grzyba urzędującego na suficie. Niepościelone łóżko sprawiało wrażenie, jakoby było domem dla robali. Dywan, kryjący podłej jakości drewno podłogowe posiadał liczne dziury oraz oderwane rogi. Zamknąłem za sobą skrzypiące, sosnowe drzwi i rzuciwszy torbę na łóżko, podszedłem do okna. Zwrócone w stronę rynku, dawało mi idealny wgląd na wszystko, co działo się w centralnej części miasta. Zauważyłem, że całe Yhynsvang jest położone na nierównym terenie. Druga część rynku stopniowo obniżała się w stronę kamienistej, surowej plaży. Dachy domostw układały się w dziwny obraz starego, skrzywdzonego przez czas miejsca oraz napawały mnie dziwnym nastrojem.
 Zdawało mi się, że słysze stamtąd dziwne odgłosy. Gdy tylko uświadomiłem sobie, że są tylko wytworem mojej wyobraźni, usłyszałem podobne zza ściany .Przebijały się przez szum morza, drażniąc mnie, gdyż nie byłem pewnym, czy istnieją naprawdę, czy są tylko mistyfikacją, żyjącą głęboko w mojej głowie. Tupot, zgrzyt i inne chrapliwe dźwięki potęgowały aurę tajemnicy otaczającą miasto. Słyszałem je na zewnątrz, ale wtedy zlewały się w jedną, bezkształtną masę z rykiem rozbijających się o plażę fal. Teraz jednak, gdy od przepastnych głębin wody dzieliła mnie gruba szyba, odgłosy te nabierały innego znaczenia, wywołując u mnie mimowolnie uczucie niepokoju. Pomyślałem, czy może nie są to mieszkańcy miasta, poukrywani w swoich rozkładających się domach i hałasujących, by odstraszyć niechcianych gości. 

Trzy dni w Yhynsvang Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz