Część 3; rof yrolg fo Yhyrhoros

37 9 4
                                    

Budynek biblioteki prawie niczym nie odróżniał się od reszty, z wyjątkiem małej tabliczki, przybitej do ściany zardzewiałym gwoździem tuż obok drzwi z napisem:”Library”. 
Pchnąłem stare, skrzypiące drzwi i wszedłem do środka. Miałem nadzieję, że stan tego opuszczonego domostwa nie odzwierciedla stanu książek mieszczących się w środku. 
Wnętrze cuchnęło zgnilizną. Stoły i krzesła porozrzucane były po całej podłodze. Na szczęście regały z książkami, tworzące mały i ciasny labirynt wciąż trzymały się całości. Zamknąłem drzwi i zapaliłem lampę oliwną, znajdującą się na jednym ze stojących prosto stołów. Lampa dawała niewiele światła, dlatego wziąłem ją do ręki i kontynuowałem poszukiwania czegoś, co pomoże w moim śledztwie. 
Wśród zakurzonych, pokrytych kurzem książek znajdowałem liczne encyklopedie, poradniki i przewodniki. Wszystkie pochodziły z okolic XIX wieku. Niektóre były w dobrym stanie, innych za to, w ogóle nie potrafiłem odczytać, ze względu na trawiącą książki zgniliznę. Najstarsze egzemplarze zostały prawie doszczętnie zżarte przez mole i zniszczone przez upływający nieubłaganie czas. 
Cała biblioteka sprawiała wrażenie jakoby została zamknięta stulecia temu i dotąd nikt jej nie odwiedził ani nie starał się pomóc gnijącej literaturze. Większość z niej było literaturą angielską, zapewne przywiezioną przez Eliotów. Co szczególnie mnie ubodło, to fakt  iż nie znalazłem żadnej biblii ani książki o religijnej tematyce, tak jakby w Yhynsvang był to temat zakazany a księgi o tym traktujące nie miały prawa istnieć w miasteczku.
Pomimo tego szukałem dalej, brałem do rąk kolejne książki, z których wysypywały się pożółkłe strony. Kartkowałem absolutnie wszystko, co wpadło mi w ręce. Pomimo tego nie znalazłem nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby przyczynić się do rozwiązania zagadki tajemniczej postaci, która objawiła się w moim śnie oraz w krwistym odbiciu wewnątrz kielicha. Przechodziłem od regału do regału, ale z każdą niewartą uwagi książką czy encyklopedią traciłem zapał do szukania, by w końcu przeczesywać kolejne półki jak bezmyślna maszyna, wyrzucając niezadowalające efekty na podłogę. 
Jedna księga przyciągnęła jednak moją uwagę. Była schowana między dwoma innymi i zachęciła mnie do zerknięcia w nią samą okładką, ukazującą coś na kształt zielonego smoka owijającego się wokół srebrnego kielicha.  
Otworzyłem ją i zacząłem czytać. Utonąłem w niej jak w żadnej innej, a z każdą stroną czułem coraz większy lęk oraz ponurą satysfakcję, ponieważ byłem coraz bliżej rozwiązania tajemnicy wiszącej nad Yhynsvang. 
“Yhyrhoros. Bezimienny, Pan kolorów, król przemian, niewidomy żebrak. To wszystko tytułu monstra, będącego jednym z arcydemonów. Czymże jest ta istota? Nie wiem. Wiem tylko, że objawił mi się dwa razy. Dwa cholerne razy widziałem tego skurwysyna i obawiam się, że za trzecim ten potwór zrodzony z ziemi zabierze moje oczy, by przez nie patrzeć ku gwiazdom, wyczekując momentu, gdy demony powstaną i wrócą na ziemię. Cholernik. Piszę tę notkę z nadzieją, że ktoś powstrzyma tę chorą spiralę wiecznej śmierci. To miasto to pułapka. Pułapka, która karmi tego wiecznie głodnego pożeracza, proponując tym pustym mieszkańcom wieczne życie, tak naprawdę skazując ich na nieskończone lata katuszy a potem śmierć ku zadowoleniu ich bóstwa. Mam dosyć tego miasta. Dosyć jego fetoru, dosyć tych ludzi, dosyć tych starych budynków. Chyba popadam w szaleństwo” 
Przeczytałem ten krótki tekst napisany na pomiętej kartce, włożony pomiędzy kilka stron z duszą na ramieniu. Wszystko zaczęło układać się w spójną całość, jednak postanowiłem czytać dalej.
“Kopalnia. Tam. Tam to jest. Tam. Tylko tam. Przeklęci niech będą ci, którzy dotarli do tego miasta. Przeklęty nasz żywot i przeklęci my, głupcy, którzy dali się ponieść tej chorej fantazji.
Kopalnia. Tam to się stanie. Tam on się przebudzi. Tam jest źródło. Już niedługo mój pan przyjdzie po mnie. Zabierze mnie ku gwiazdom, abyśmy tańczyli i radowali się obok niego, gdy król przemian powstanie i zatrząśnie trzewiami ziemi, budząc nas, swe sługi do życia.
Cholera, znów to samo. Znów zaczynam. Chyba naprawdę popadam w szaleństwo…”
Kolejna notatka wydawała mi się przedziwnym sygnałem opętania, jednocześnie wskazywała mój następny cel- opuszczoną kopalnię.
Człowiek, który to napisał, definitywnie już nie żyje. Pewnie w swych ostatnich chwilach zdążył napisać te parę notatek, które następnie ukrył sprytnie w tej książce o historii Yhynsvang.. 
Z tego co napisał wnioskuję, że owy kult czci arcydemona, który w zamian za ich służbę i oddanie zsyła na nich te przerażające mutacje, jednocześnie przemieniając je w te szkaradne bestie. Jeżeli tak ma wyglądać ewolucja naszej rasy to jak bardzo jesteśmy zdegenerowani, skoro poświęcamy tak wiele mdłej obietnicy nieśmiertelności. 
 Z reszty książki wyczytałem, że to Eliotowie przywieźli tutaj owy kult, zaszczepiając w mieszkańcach chęć poczucia się nieśmiertelnym i tym samym zamknęli ich w pułapce bez wyjścia, co tydzień poświęcając kolejnego mieszkańca w ofierze Yhyrhorosowi, który ma przybyć po swoje dzieci by dać im zasłużoną nieśmiertelność. Miasto, kontrolowane przez Eliotów stoczyło się, aż w końcu popadło w ruinę, której nikt nie jest w stanie naprawić. Jednocześnie plugawe rytułąły zraziły ziemię, powietrze i morze do Yhynsvang. Rozszalałe żywioły odcięły miasteczko na przeszło 200 lat, dając ludziom iluzję bezpieczeństwa. 
Książka nie mówiła nic o autobusie, przywożącym do Yhynsvang żądnych wrażeń turystów. Dla mnie jasnym było, że ktoś, kto przewodził owym kultem zorientował się, że liczba mieszkańców nieustannie się kurczy i dlatego pozwolił obcym wkroczyć na tę ziemię, by Yhyrhoros mógł bez przeszkód otrzymywać swoją ofiarę w oczekiwaniu na jego wstąpienie na ziemię. 
Czułem, że wiedziałem za dużo. Rzeczy, które wyczytałem z tej książki i notatek uświadomiły mnie, jak wielkie zagrożenie czyhało tuż pod nosem Sabatu łowców. Jednocześnie martwiło mnie zachowanie autora tychże skromnych notatek. Osoba ta definitywnie ujrzała potwora dwa razy, podobnie jak ja. Doznawała ponadto dziwnych wizji i ględziła od rzeczy, otwarcie czcząc arcydemona.  
Zastanowiło mnie, czy mnie czeka podobna sytuacja. Zamknąłem książkę i wziąłem ją ze sobą. Uświadomiony czy nie, był to rzeczowy dowód chaosu oraz zepsucia tej nędznej mieściny. Na początku budziła we mnie odrazę, teraz jednak przemieniła się we wstręt i nieopanowaną nienawiść. Jak zdemoralizowani i zniszczeni od środka musieli być ludzie, którzy zgodzili się na tak haniebny i niecny układ, zawarty z istotą spoza naszych wyobrażeń, pragnącą tylko naszego rychłego zgonu oraz kolejnej porcji świeżych oczu. 
W co miał ewoluować nasz gatunek pod skrzydłami tego przeklętego monstrum? W potwory, ślepo oddane swojemu panu. Nic by się nie zmieniło. Tylko nasza powłoka uległaby degradacji, stając się czymś szkaradnym i nieczystym. Żałosny jest nasz gatunek, który marząc o śnie w gwiazdach, jestestwie wyniesionym pod niebiosa zrobi nawet najpotworniejsza, najbardziej niegodną i spaczoną rzecz lub poniesie ofiarę, składającą się z dziesiątek, setek ludzkich dusz.
Wyszedłem z biblioteki wściekły i w złym humorze, bynajmniej nie byłem zawiedziony swoim znaleziskiem. Czułem na sobie coraz bardziej podejrzliwy wzrok upiornych mieszkańców. Miałem wrażenie, wręcz pewność, że następną ofiarą Yhyrhorosa będę właśnie ja, dlatego zaplanowałem odpowiednio przygotować się do jak najszybszego wyjazdu. Planowałem zobaczyć jeszcze co dzieje się w kopalni by zaspokoić swoją przewrotną ciekawość, trawiącą mnie od środka. Straciłem w bibliotece większość dnia, dlatego niezwłocznie udałem się w kierunku dawnej huty Eliotów, posiłkując się narysowaną przez Hopfera mapą. 
Słońce powoli zachodziło za nieboskłon, głaszcząc delikatnymi promieniami szpetne dach domostw. Zdążyłem dotrzeć do huty, przedzierając się uprzednio przez gąszcz ciasnych i upiornych uliczek. Czułem na sobie podejrzliwe spojrzenia mieszkańców i wiedziałem, że ich zapas cierpliwości powoli się kurczy. Wiedziałem już do czego zdolne są te monstra i szczerze nie chciałem przeżyć ponownego spotkania z nimi. 
Huta wzbudziła we mnie pewnego rodzaju podziw. Jej kominy wznosiły się bardzo wysoko, aż dziwne, że nie zauważyłem ich wcześniej. Był to kilku budynkowy kompleks, odgrodzony grubym, ceglanym murem. Wszystkie wydawały się być w dobrym stanie. 
Okna hal hutniczych pozostały w całości, a cały teren huty wolny był od   zepsucia trawiącego całe miasteczko. Szczerze chciałbym móc zapuścić się w ten kompleks by poznać jego tajemnice i sekrety, lecz czas mnie naglił. Dlatego szybko minąłem całość budynków i skierowałem się w stronę kopalni, chodząc wąską i kamienistą ścieżką.
Ku swej radości, ścieżka pięła się ku górze, aż pod same klify. Dzięki temu wyszedłem z ciasnego miasteczka, gdzie smród i tocząca je zgnilizna doprowadzały mnie do szału. Po swojej prawej stronie widziałem może, pięknie błyszczące w świetle zachodzącego słońca. Jego głębia była jeszcze bardziej odczuwalna, a chłodne powietrze, bezustannie wiejące ze strony wody pozwalało mi zaczerpnąć świeżego oddechu. 
Podczas wdrapywania się w stronę kopalni kilkukrotnie spotkałem kawałki starych i zardzewiałych szyn. Owe fragmenty często się urywały . Stwierdziłem, że jest to po prostu efekt odrealnienia miasta, pomagający złomiarzom uszczknąć swój kawałek tortu, pasożytując na umierającym mieście. Z drugiej strony ciekawiło mnie, jak się tutaj dostali, skoro wąska, skalista droga, nie licząc kilkumetrowego upadku z klifu, była jedynym racjonalnym sposobem dostania się w to miejsce. 
W końcu, po kilkunastu minutach wymagającego marszu stanąłem przed wejściem do kopalni. Niestarannie zabito je deskami, tak więc jako osoba szczupła nie miałbym problemów przecisnąć się przez blokujące drogę belki. Wszędzie porozrzucany był sprzęt górniczy oraz znaki ostrzegawcze, informujące, że należy przed wejściem do kopalni nałożyć kask. których to leżało tu pełno. Większość z nich nie nadawała się do użytku przez liczne pęknięcia. Na niektórych doszukałem się nawet śladów pazurów. To pewnie pozostałości bo rzekomych potworach z kopalni, których Ci biedni górnicy musieli być świadkiem. Z tego co wyczytałem z książki pochodzącej z tej opuszczonej biblioteki wiedziałem, że Eliotowie przywozili górników z Wielkiej Brytanii, nie pozwalając miejscowym nawet podejść w pobliże kopalni. Osoba, która pisała tę książkę ewidentnie próbowała dowiedzieć się, dlaczego ten szlachecki ród podjął takową decyzję, niestety autor nie zdążył tego zrobić. Mogę tylko przypuszczać, że umarł, ale jak inaczej wyjaśnić, że książka urywa się w połowie? Albo zarzucił całość projektu i wyjechał, albo ktoś nie pozwolił mu opuścić tego miejsca żywym. Tak czy siak, zeznania policjantów, niestaranne notatki jednego z podróżników oraz autora książki prowadzą mnie do właśnie tego miejsca. 
Nim zanurzyłem się w kopalniany mrok nieskończonej pętli tuneli, rzuciłem okiem na miasteczko. Co dziwne, miałem wrażenie, że ostatni raz patrzę na ten przeklęty relikt przeszłości. Z daleka miasteczko nie wyglądało tak przerażająco, a okropny fetor rozkładającego się mięsa nie docierał na moją wysokość. Yhysvang sprawiało wrażenie jakiejś ponurej atrakcji w parku rozrywki, marnego straszaka, którego boją się dzieci. Rzeczywistość jednak uświadamiała, że owe miasto nawet dorosłego i świadomego człowieka może wprowadzić w obłęd i szaleństwo, pod wpływem którego straci on zmysły i pobiegnie w amoku do kopalni, aby tu stracić swe bezsensowne życie.
Ciekawiło mnie, czy podobny los czeka mnie. Miałem pewność, że mimo tego co zobaczyłem i usłyszałem, zachowałem resztki rozumu, każącego mi uciekać z tego miejsca. 
Jednak przewrotna ciekawość, sterująca mnie od dłuższego czasu, stanowiła uczucie nie do przezwyciężenia, każąc pchać się w każdą przerażającą dziurę i każdy oślizgły zakamarek tego zapomnianego miejsca.
Gdy wreszcie zdecydowałem wejść do kopalnianych tunelów, słońce zaszło prawie w całości, pokrywając Yhynsvang płaszczykiem mroku. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcz latarkę, którą nosiłem ze sobą od początku i włączając ją, wszedłem do kopalni. 
Jasne światło latarki oświetlało mi drogę przez wąskie i wilgotne korytarza. Krople wody spadały z podtrzymywanego przez spróchniałe belki sufitu, rozbijając się o podłogę z głuchym, roznoszącym się przez tunele echem. 
Wokół mnie leżało mnóstwo kilofów i łopat. Starałem się ich unikać, ale czasem, idąc nieostrożnie, wszedłem w jakieś narzędzie. Powodowało to hałas i moją frustrację, ale kontynuowałem swoją wyprawę. Schodziłem coraz niżej i niżej, pilnującym torów, którymi niegdyś wywożono wagoniki z ziemią. Nie wiedzieć czemu miałem wrażenie, że doprowadzą mnie one do celu, czymkolwiek on jest. Czasem napotkałem jakąś ślepą uliczkę, ale stosunkowo często udało mi się wrócić na prawidłowy szlak. 
Tunel wił się bez końca. Przez większośc czasu pozostawał w normalnych wymiarach, lecz czasem zniżał się, stawał się tak wąski, że z trudem musiałem przeciskać się przez kolejne warstwy ziemii, która zasypała tunel. Domyśliłem się, że to pewnie tu wysadzono tunel, ale mieszkańcy musieli przekopać się przez tę hałdę gleby. 
Dalej tunel biegł już zwyczajnym tempem. Zauważyłem ślady zakrzepłej krwi na ścianach tunelu oraz kilka szkieletów, ubranych zarówno w poszarpane łachmany, jak i policyjne mundury. Wywnioskowałem, że musiało dojść tutaj do walki, którą owi ludzie najwyraźniej przegrali. Dla mnie był to znak ostrzegawczy aby wycofać, jednak jest już zbyt późno. Pomimo trzęsącego mną przerażeniem, postanowiłem iść dalej. Odniosłem nieodparte wrażenie, że ściany tunelu ciągle mnie obserwują i tylko czekają, aż stracę czujność, aby móc pożreć mnie, a szczątki pozostawić na pastwę losu w mroku nieskończonych tuneli.  
Na szczęście tunel, którym szedłem kończył się ogromną jaskinią. Niegdyś pewnie stąd wydobywano metal i wywożono go na górę, jednak dziś była pusta; wyniesiono z niej wszelki sprzęt górniczy, nie zostawiając nic oprócz szarych,kamiennych ścian i kilku belek, powstrzymujących strop przed zawaleniem się. 
Przekraczając próg jaskini czułem nieopisaną trwogę, bowiem tu, w tym pustym miejscu miałem dowiedzieć się wszystkiego i znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania.
Przeleciałem latarką przez całe pomieszczenie i jedyne co dostrzegłem to duży, masywny kształt leżący naprzeciw wejścia. Zaintrygowany zbliżyłem się, by sprawdzić czym jest owa rzecz.
Ku mojemu najwyższemu przerażeniu i nieziemskiej wręcz trwodze, tymże kształtem okazała się być ta bestia, którą zaobserwowałem w kościele. Miała na sobie wszelkie rany, które poniosła w trakcie rytuału. 
Powoli zbliżyłem się do niej, uważając na każdy ruch. Serce podeszło mi do gardła, gdy widziałem tego stwora. Zastanawiało mnie, czemuż to mieszkańcy zaciągnęli tutaj tego martwego stwora. Wiedziałem, że stwór definitywnie jest martwy, ale mimo tego czułem od niego nie tylko odrzucający smród, ale także aurę podobną jaką roztaczała istota z mojego snu. 
Zbliżywszy się do potwora na niecały metr, wyciągnąłem krótki, połyskujący sztylet z gwiezdnej stali. Postanowiłem zbadać tę bestię dokładnie, bowiem mógł to być nieznany jeszcze gatunek demona, który żywo zainteresowałby Sabat, przy okazji dając pretekst do spacyfikowania całego Yhynsvang i pozbycia się problemu raz na zawsze. 
Na początku sprawdziłem jego uzębienie. Przywodziło mi na myśł szczękę niedźwiedzia, tyle, że znacznie szerszą i wydłużoną. 
Przez chwilę wydawało mi się, że bestia otworzyła oko. Odruchowo odskoczyłem do tyłu. Potwór gapił się na mnie czerwonymi jak krew oczyma. Zastanawiałem się, jakim prawem funkcjonującym na tym  świecie owe monstrum może jeszcze żyć. Przecięte gardło, trzymające głowę na kawałku skóry i mięsa. Tętnica była poderżnięta na tyle głęboko, że każda żywa istota wykrawiłaby się w minutę. Ten potwór jednak wciąż dyszał, co gorsza, próbował niezdarnie podnieść swoje masywne cielsko. Czegoś takiego nie spotkałem przez całe swoje życie. Na przekór wszystkim prawom obowiązującym na tym świecie, potwór stopniowo stawał na nogi, a z jego szyi wylewała się istna fontanna krwi. 
Czułem ogromne napięcie. Nie przyjechałem tutaj by walczyć, ale podstawiony pod ścianą, postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Ucieczka nie sprawdziłaby się z powodu wielkości potwora, który to mógłby zawalić całą kopalnię, próbując przecisnąć się za mną przez wąskie korytarze. Zdecydowałem, że będę walczył.
Zaatakowałem jako pierwszy, tnąc potwora po tylnej łapie, próbując przeciąć ścięgna, aby uniemożliwić mu powstanie. W porę wykonałem unik przed ogromną łapą, która uderzyła w ziemię tuż obok mnie. Kończyna bestii wbiła się w kamienną podłogę na dobre parę centymetrów. Demon pomimo swoich rozmiarów był niezwykle szybki, próbując dopaść mnie, machając łapami na oślep. Zanurkowałem pod jednym z ciosów i wbiłem maszkarze sztylet w oko. Monstrum zawyło, a ja odskoczyłem do tyłu, lecz potwór zareagował, jakby potrafił czytać w moich myślach. Zobaczyłem kontur jego ogromnej łapy, a później poczułem palący ból w klatce piersiowej, rozrywający moje ciało na kawałki. Pamiętam, jak uderzyłem w zimną, kamienną posadzkę, uderzając tyłem głowy o ścianę kopalni.
Poczułem jak krew zalewa mi oczy. Traciłem oddech i zdrowe myślenie. Wszystko zlewało się w jedną, bezkształtną masę.  Przez chwilę nie widziałem nic, lecz potem zdołałem ujrzeć szkaradny łeb potwora, wystający z wszechobecnego mroku. Nie miałem sił, aby podnieść chodźby i rękę, aby zrobić cokolwiek, co dałoby mi szansę na przetrwanie. Ostatnie co ujrzałem to wnętrze paszczy tego mutanta, błyszczące setkami ostrych zębisk i ociekających obrzydliwą śliną. Potem była już tylko ciemność.
Ocknąłem się gdzieś poza realnym światem. Nie umiem określić, gdzie dokładnie się znajdowałem ani co tu robiłem. Zewsząd otaczała mnie czerń tak gęsta, że jedyne co mogłem zaobserwować, to kontury własnego ciała. Nie czułem już bólu sprawionego mi przez pazury owego monstrum. Wyglądało na to, że moje ciało w cudowny sposób ozdrowiało albo była to tylko sztuczka jakiejś parszywej magii.  Na chwilę zamarłem, sprawdzając, czy ten potwór dostał się do tego miejsca wraz ze mną. Nie czułem jego smrodu ani nie zaobserwowałem jego paskudnych kształtów. 
Zacząłem rozmyślać, gdzie się znalazłem. Miejsce to przypominało pustkę, gdzie ani światło, ani mrok nie ma wstępu. Wszechobecna czerń nie była mrokiem. Raczej stanem pośrednim pomiędzy ciemnością a zwyczajnym czarnym kolorem. 
W mroku nie zaobserwował bym nawet własnego ciała, lecz tu widziałem je bardzo dokładnie. Może to tylko zwidy, ale wydawało mi się, że owa ciemność spowija wszystko, prócz mnie. Poza nią nie widziałem kompletnie nic. Czarne, niewidoczne podłoże i taki sam nieboskłon. Bez ustanku w mojej głowie krążyło jedno pytanie: czy ja umarłem?
Wydawałoby się, że tak. Potwór najprawdopodobniej mnie zjadł, ale w takim razie dlaczego ja wciąż potrafię czuć, myśleć i się poruszać? Nigdy wcześniej nie doznałem tak dziwnej i nienaturalnej sytuacji. Jednocześnie zaistniałe okoliczności przeczyły jakiemukolwiek racjonalizmowi. Pamiętałem każdą chwilę związaną z Yhynsvang, ale pozostałe sprawiały wrażenie jakoby zostały ukryte poza granicami mojej pamięci, gdzieś głęboko w świadomości. 
Szedłem naprzód, przez nieskończoną pustkę czerni, zastanawiając się, gdzie jestem. Szukałem wyjścia lub czegokolwiek innego, co mogłoby pomóc mi uciec z tego miejsca. Nie wiedziałem, czy ucieczka w  ogóle jest możliwa. Czułem, jakby ktoś szedł za mną, ale za każdym razem gdy się odwracałem, widziałem tylko mrok. Byłem pewien, że coś mnie obserwuje i napawało mnie to irytacją i podejrzeniami, ale mimo to parłem naprzód. W mojej głowie zagnieździłą się myśl, czy aby na pewno wciąż się poruszam. Ruch moich nóg wskazywałby, że tak, ale przez wrzechobecną ciemność, czyniącą ze wszystkiego taki sam krajobraz, nawet tego nie byłem pewien. 
Ta ciemność była jak klatka. Nie rozumiałem jej działania ani celu, wydawała mi się istnieć gdzieś poza granicą racjonalnego pojęcia świata. Trwożyła mnie myśl. że mógłbym pozostać tu na zawsze, zamknięty w nicości aż po wsze czasy. Pomyślałem, że może to po prostu sen albo wytwór mojej wyobraźni. Po wizycie w Yhynsvang moje pojęcie o normalności i granicy wyobraźni zostało okrutnie zdeformowane, zdruzgotane i wypaczone, czyniąc z mojej głowy ocean niepokojących myśli.
Niespodziewanie cała pustka wokół mnie zmieniła kolor na biel. Wzbudziło to u mnie nadzieję na ucieczkę oraz pewnego rodzaju ukojenie, gdyż widziałem teraz wszystko dookoła. Czułem też strach, owijający się wokół mojego ciała, wpełzający do głowy i zasiewający w nim teorie, którakażda kolejna była bardziej przerażająca od poprzedniej. 
Wraz z bielą ujrzałem dobrze znaną mi postać, ubraną w szary płaszcz, szczelnie zakrywający ciało. Była to ta sama osoba, która już dwukrotnie ukazała mi się podczas pobytu w Yhynsvang. Arcydemony jawiły mi się jako istoty bezduszne, czyste esencje wszelkiego zła i cierpienia, ale ten wywoływał u mnie skrajnie różne odczucia. W głowie słyszałem jego głos, ciało przeszywał dreszcz. Paniczny strach, który czułem podczas spotkania minął i zamienił się w coś na kształt wykręconego uwielbienia. Nie wiedziałem, czy to może defekt mojej chorej fantazji czy wpływ tego piekielnego pomiotu ponieważ osoba, która pozostawiła enigmatyczne notatki w bibliotece zdawała się postradać rozum przez spotkanie z tym zepsutym bóstwem. 
Czułem, jak Yhyrhoros każe mi iść za sobą, czułem, jak chwyta mnie za dłoń pomimo tego, że nie widziałem żadnej części jego ciała. Wewnątrz mojej głowy panowała kompletna pustka. Byłem wpatrzony w niego jak w cudowny obraz, mimo, że Arcydemon był ucieleśnieniem brzydoty. 
Nie wiedzieć czemu, poszedłem za nim przez nieskończoną biel. Mijaliśmy setki zniszczonych budynków, kościołów a nawet całych planet, wciąganych przez olbrzymie czarne dziury. Retrospekcje te znikały, gdy tylko parszywe bóstwo je minęło. Niektóre z nich znikały w sekundę, będąc żałosnymi migawkami, inne trwały nieco dłużej, by w ostateczności rozpłynąć się w niczym. Podczas przemarszu widziałem setki wymiarów, tysiące cywilizacji rodzących się, będących w fazie rozkwitu i również tych na skraju zagłady. 
Zastanowiło mnie, czym jest ten stwór. Znałem jego tytuły oraz siłę, ale nie byłem w stanie jej pojąć. Obcowałem z wrogiem całej ludzkości,ale miałem wrażenie jakbym znał go od dawna, a wszelkie opinie i przestrogi na jego temat były zaledwie wymysłami zazdrosnych o niego podłych i podstępnych ludzi. Mógłbym pokusić się o twierdzenie, że zapałałem do niego jakąś mimowolną sympatią. 
Demon zaprowadził mnie do ruin kościoła, identycznego jak ten w YHynsvang. Przerażony i jednocześnie zafascynowany wszedłem za nim. Wewnątrz zauważyłem setki osób, a nawet zmarłych członków własnej rodziny sprzed kilku pokoleń. Nosili na sobie ubrania zarówno sprzed kilku wieków, jak i z ostatnich 10 lat. Każdy z nich klęczał w ławce, a ich zarosłe futrem twarze pozbawione oczu przypominały mi mieszkańców Yhynsvang. Wszyscy modlili się w plugawym języku Arcydemona, którego wciąż nie rozumiałem, pomimo obcowania z Yhyrhorosem. 
“Rof Yrolg fo Yhyrhoros!” Krzyczeli, gdy Arcydemon doprowadził mnie pod ołtarz. Nie czułem nic, ani strachu ani lęku. Byłem spokojny, poza raz pierwszy od czasu gdy pojawiłem się w Yhynsvang. Wszelkie wątpliwości i rozterki, które mną targały zniknęły, dając miejsce wielkiej, niczym nie zmąconej pustce. Czułem, jakby ta istota była celem mojego życia i ona, jako jedyna we wszechświecie mogła dać mi to, czego pragnę, zapewniając mi szczęście aż po wsze czasy. 
Demon zdjął z ozdobionego ołtarza kielich i podał mi go, polecając mi, abym go wypił. Mimo, że nie powiedział ani słowa, bardzo dobrze wiedziałem, co chce mi przekazać. 
Zgodnie z jego radą i ku uciesze kościelnego tłumu, opróżniłem naczynie. Nie czułem absolutnie nic, a wszechobecna pustka wydawała mi się taka kojąca. Świat wirował przed moimi oczyma, nie widziałem nic, a jednocześnie widziałem wszystko. Nie czułem nic, a czułem wszystko. Owładnęło mną bezgraniczne uwielbienie, każące chwalić mi arcydemona nawet wtedy, gdy ten odebrał mi moje oczy i wzniósł je do nieba, przyjmując moją wieczną ofiarę. 
Ludzkość musi wynieść się na wyższy etap istnienia. Musimy ewoluować, aby stać się godnymi mu służyć. Jesteśmy żałosnymi larwami, dlatego musimy go chwalić. Chwalić i oddawać mu cześć na wieki. Rof yrolg fo Yhyrhoros!

Trzy dni w Yhynsvang Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz