Część 2; głos z innego wrzechświata

46 11 9
                                    

Do zachodu słońca pozostały mi dwie godziny, więc postanowiłem nie marnować kurczącego się zapasu czasu i poszedłem zasięgnąć języka. Stwierdziłem, że udam się do jedynego sklepu spożywczego, gdzie pracował człowiek zdolny do powiedzenia mi co nieco na temat miasteczka. Simon przekazał mi, abym szedł deptakiem w stronę wzburzonego morza, a potem, gdy minę mały, zabity dechami barek gdzie niegdyś serwowano piwo mam skręcić w prawo i wypatrywać jednopiętrowego budyneczku pomalowanego na szaro, ubitego gdzieś pomiędzy dziesiątkami walących się XVIII- wiecznych domostw.
Może wydać się to głupie lub zwyczajnie dziwne, ale im bliżej morza byłem, tym bardziej odczuwałem niepokój, wręcz strach, przemykający żyłami po całym ciele. Wzburzone fale rozbijały się z łoskotem na ostrych, przybrzeżnych skałach. Miałem wrażenie, że owe kamienie są kłami jakiejś wielkiej, niezmierzonej rozumem istoty, wewnątrz której trwało miasteczko Yhynsvang.
Dziwił mnie pomysł zbudowania czegokolwiek na takim obskurnym odludziu, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Pogoda w Yhynsvang nie rozpieszczała, a częste i gwałtowne burze przyspieszały rozkład wyludnionego miasteczka.
Podobno mieli tu kopanię stali, gdzie pracowała większość mieszkańców Yhynsvang, ale zamknięto i zablombowano ją ponad wiek temu. Policja podczas swojego najazdu weszła także i do niej, jednak wielu funkcjonariuszy nie wróciło, a ci, którzy mieli szczęście nie zagłębiać się w mroczne tunele opuszczonej kopalni wysadzili głębsze partie tuneli, grzebiąc pod ziemią zamieszkujące tam upiorne istoty, które opisał jeden z policjantów, niejaki Phillips:
"Paskudztwa wychodziły zewsząd. Ze ścian, podłogi, sufitu. Wygrzebywały się spod kamieni i oblepiwały nas, kąsając w każdy element ciała. Cholerstwa bały się światła, więc wraz z moim towarzyszem, Neilem odstraszaliśmy je naszymi latarkami. Co to były za stwory. O połowę niższe od nas, owłosione i obrzydliwie śmierdziały. Miały nienaturalnie długie, szponiaste łapy i wynaturzone, pozbawione nosa twarze. Bliżej im było do bestii niż ludzi, których spotkaliśmy w miasteczku. Na ich widok czuliśmy paraliżujący strach,irracjonalny wręcz. Baliśmy się jak cholera tego zezwierzęcenia, które spotkało tych ludzi. Prócz nich słyszeliśmy dziwne odgłosy, stukania i bicia w bęben. Towarzyszył im dziki śpiew, tak chory i przerażający, nigdy nie słyszałem czegoś podobnego. Wyrył się w mojej głowie i do dnia dzisiejszego nie umiem zapomnieć tych kilku zdań, wypowiedzianych w języku, którego nie jestem w stanie porównać do żadnej żywej istoty. Diabelski ton śpiewu wciąż mnie prześladuje, zsyłając na mnie nocne mary i koszmary, przedstawiające ogromną bestię, spoglądającą na mnie wielkimi, czarnymi i nieskończonymi jak kosmos oczyma.
Nie potrafię tego zapomnieć..."
Raport tego oficera policji kończył się przypiskiem, iż przesłuchiwany dostał silnego ataku padaczki, podczas którego wykrzykiwał nieznane frazesy w obcym języku. Podobnie jak w przypadku napotkanego przez Simona artysty, po całym zajściu nic nie pamiętał. Zauważyłem, że wszystkie nagłe ataki konwulsji mają miejsce po usłyszeniu tego tajemniczego śpiewu miejscowych.
Odnoszę wrażenie, że wśród ryku fal zasłyszałem podobny dźwięk, zachęcający mnie do wejścia w lodowate objęcia głębin. Cichy, delikatny, wręcz nieuchwytny szczebiot, znacznie różniący się od upiornych, hotelowych stukotów i chrapliwych warknięć. Ten głos był czysty, melodyjny i kuszący, wołający mnie wprost w wzburzone fale. Spędziłem w Yhynsvang zaledwie parę godzin, a już straciłem przeświadczenie, że dźwięki i obrazy, które słyszę i dostrzegam są rzeczywistością, czy też ponurą, wysnutą przez ogromnego pająka siecią mistyfikacji, czekającą na nieuważną ofiarę.
Drewniany, zbudowany deptak zakręcał na granicy plaży, nie zbliżając się do targanego wiatrem morza. Dziwiłem się, że ten drewniany podest nie załamał się pod moim ciężarem, ale słyszałem skrzypienie i jęk dębowych kłód, z których został zbudowany.
Krocząc nim mogłem w spokoju obejrzeć niesymetryczne miasto. Jedno ramię Yhynsvang sięgało samej kamienistej plaży i niknęło w spowijającej miasto mgle. Wydawało mi się, że budynki lewej części miasteczka znajdowały się w jeszcze gorszym stanie niż te dookoła rynku, dosłownie rozlatując się ze starości na moich oczach. Żaden człowiek składający raport nie odwiedził tej części Yhynsvang, a przynajmniej nie wyszedł z niej żywy. Simon zagłębił się tylko w parę wąskich, klaustrofobicznych uliczek, z których wygonił go niewytłumaczalny strach, zlewający budynki, okna, przejścia i cienie przemykających pod osłoną mroku tubylców w jedną, zbitą masę czystej grozy, którą dopełniały czerwone ślepia mieszkańców, dokładnie obserwujących każdy ruch łowcy.
I ja, dopóki nie muszę, nie mam zamiaru zapuszczać się w głębsze rejony miasteczka. Nie tylko w obawie o nadszarpnięte już zdrowie psychiczne, rwane przez ciągle słyszane dźwięki, których prawdziwej natury nie potrafiłem pojąć, ale też ze względu na podejrzliwych tutejszych, gotowych zabić każdego, kto zbyt ochoczo zagłębi się w sekrety miasta.
Sklep zauważyłem po blisko dwudziestu minutach marszu. Mały, otynkowany budyneczek wyróżniał się na tle zwalistych, powykrzywianych domostw, trawionych przez wszechobecną pleśń. Nad wejściem wisiała drewniana tabliczka z napisem "U Hopfera". Od ścian sklepiku odchodził tynk, prezentując zmurszałe cegły. Mimo to, w porównaniu do innych, rozpadających się domów ten wyglądał aż nazbyt okazale, będąc jedyną ostoją normalności w tym chorym miejscu.
Gdy wszedłem do środka, uderzył mnie zapach świeżo zaparzonej herbaty. Wnętrze sklepiku oświetlała duża, wisząca na suficie lampa. Na wykafelkowanych ścianach widniały prawie puste półki, zawierające zakurzony, pokryty pajęczynami asortyment. Za ladą siedział chudy sprzedawca w średnim wieku. Czytał gazetę, skubiąc palcami dorodną brodę. Zauważywszy mnie, powstał i uśmiechnął się, prezentując pożółkłe, zaniedbane zęby. Wyglądał normalnie, oczywiście jak na standardy Yhynsvang. Poprawił swój poluzowany, pełny plam fartuch, wiążąc go na brzuchu tak, aby nie przeszkadzał mu w chodzeniu.
Na moje szczęście sprzedawca okazał się być bardzo otwartym człowiekiem, który miał dosyć aury tajemnicy dookoła Yhynsvang. Czułem, jaką ulgą była dla Hopfera rozmowa z osobą spoza miasta.
Podczas naszej pogawędki powiedział mi, że jego rodzina sprowadziła się do Yhynsvang około XIX wieku, gdy miasto kwitło, napędzane produkcją i przetapianiem stali. Familia Hopferów wybudowała wtedy ten sklepik, który jest naocznym śiadkiem upadku Yhynsvang i jego powolnym stoczeniem się w zepsucie. Mężczyzna zaznaczył, abym nie zbliżał się do huty Eliotów, czyli rodu brytyjskiego pochodzenia, którzy to założyli te upiorne miasto. Poradził mi również abym trzymał się z daleka od zbezczeszczonego kościoła, który zatracił swe dawne znaczenie i służy obecnie jako miejsce zebrań jakiegoś obrzydliwego, krzywdzącego święte imię Boga kultu.
Gdy zapytałem go o owy kult, odpowiedział tylko, że jest to sekta, wyznająca jakieś dziwne, niestworzone mutacje, których skutkiem miała być podobno nieśmiertelność. Przestrzegł mnie, abym uważał na byłego pastora kościoła, często przechadzającego się przed nim i sprawdzającego jego opłakany stan. Zwykle potem znikał w środku i nie widywano go przez tydzień, ale Hopfer wiedział, że ta osoba jest szczególnie groźna.
Poprosiłem go, aby opowiedział coś więcej o mieszkańcach Yhynsvang, ale wiedział prawie tyle co ja, posiadał jednak parę interesujących przemyśleń oraz obserwacji. Miejscowi, gdy akurat w mieście nie znajdował się żaden przyjezdny lubili spacerować godzinami po pustych ulicach, chodząc jak w narkotykowym amoku. Większość czasu spędzają w swoich próchniejących domach, śpiewając lub recytując teksty, od których jeży się włos na głowie. Sklepikarz zarzeka się, że wszystkich tych ludzi łączy jakaś niewytłumaczalna więź oraz odnosi wrażenie, że mieszkańcy gardzą światem żywych, błądząc myślami w doskonalszych sferach istnienia, śniąc o ewolucji ich żałosnej rasy.
Teoria ta szczerze mnie zaintrygowała, zwłaszcza gdy Hopfer wygadał się, że w lewej części miasta żyją osobnicy, których cielesne mutacje zaszły tak daleko, że pozostali mieszkańcy chowają ich w głębokich, podziemnych tunelach rozsianych po całym Yhynsvang. "Tubylczy wygląd" jak to określił mój rozmówca, jest efektem działania jakiejś nieodkrytej choroby, która z biegiem lat zmienia ludzi w potwory. Oczywiście,choróbsko zmieniało ich anatomię, mieszało w budowie ciała, rozciągając wiele kości oraz kompletnie przekręcając aparat mowy, niezdolny w późniejszej fazie choroby do ludzkiej mowy.
Sprzedawca twierdził, że te przerażające i wstrząsające deformacje mogą być efektem działania ów tajemniczego kultu, ale ciężko mu było pokusić się o jakiekolwiek wnioski bo pomimo, że jego rodzina mieszkała w tej mieścinie już od szcześciu pokoleń, mieszkańcy Yhynsvang wciąż nie traktują go jak jednego z nich, posyłając w jego stronę nieuprzejme spojrzenia i mrucząc pod nosem niezrozumiałe zdania.
Na koniec, poczciwy Hopfer poinformował mnie o dziwnym zamiłowaniu mieszkańców Yhynsvang. Mianowicie, uwielbiają kopać w ziemi i czasem słyszał, jak przy użyciu kilofów i łopat, często nawet własnych, zdeformowanych rąk ryją w glebie kolejne podziemne korytarze. Sprzedawca nie mógł z całą stanowczością stwierdzić, co spowodowało takie zachowanie albo w jakim celu mieszkańcy kopią te tunele, przez które powoli zapada się lewa część miasta.
Na do widzenia dał mi narysowaną przez siebie mapę, dokładnie opisującą całe miasteczko, wraz z ulicami, dawnym teatrem oraz opuszczoną hutą, stojącą niedaleko wejścia do kopalni. Lewą stronę Yhynsvang Hopfer nakreślił nadwyraz niewyraźnie ołówkiem, pewnie na kolanie, gdy wybrał się na wyprawę po niedostępnej części całego miasteczka.
Pięknie podziękowawszy, wyszedłem ze sklepu, kupując wcześniej opakowanie aromatycznej herbaty, którą sam sprzedawca z czystym sumieniem zachwalał.
Wróciłem do hotelu tą samą drogą. Nad wodą zerwał się zimny wiatr, będący pierwszym zwiastunem nadchodzącego sztormu. Choć wysilałem słuch, do moich uszu nie dotarła melodia, którą słyszałem raptem godzinę temu. Dzień miał się ku końcowi, a domostwa rzucały upiorne i zniekształcone cienie na zaniedbane chodniki.
Uważnie obserwowałem najbliższą okolicę, poszukując wzrokiem najbliższych mieszkańców, ale jedyne co zaobserwowałem to przegniła tabliczka, znajdująca się jednym z pierwszych budynków należących do rynku z niewyraźnym napisem "orn square". Jednakże bardziej pochłonęła mnie obserwacja trzech miejscowych, kroczących powoli po chodniku na drugiej stronie jezdni. Mieli może z dwadzieścia lat, ale mutacje, typowe dla miejscowych dały o sobie znać, wydłużając ręce mężczyzn do długości ich nóg. Wyglądali groteskowo i przerażająco zarazem, ale budzili we mnie pewnego rodzaju współczucie. Nie umiem tego wyjaśnić, ale pałałem do nich instynktowną odrazą sprawiającą, że zbliżenie się do nich byłoby ostatnią rzeczą, jakiej podjąłbym się w życiu.
Wróciwszy do swojego zapuszczonego, hotelowego pokoju, niezwłocznie zacząłem dokładnie analizować i porównywać mapę Simona i Hopfera. Plan miasta łowcy ograniczał się na nadbrzeżu i rynku, nie wkraczając na lewą stronę Yhynsvang. Prawą stronę opisał nieznacznie, pozostawiając całe morze białych plam. Na szczęście, dokładnie zaznaczył ulicę Karlz Street, wiodącą obok dawnego teatru do huty Eliotów i dalej, wprost do kopalni. Ulicę tę, wraz z wszystkimi zabytkami i hutą miałem zamiar zbadać jutro, pomimo ostrzeżeń poczciwego Hopfera.
Mapa sklepikarza była o wiele bardziej dokładna. Zaznaczył na niej drogę wyjazdu z miasta, kawałek lewej części Yhynsvang, włącznie z nadbrzeżem. Prawą stronę miasteczka stanowił labirynt mniejszych i większych uliczek, składających się na pokręconą całość, w której zgubienie się byłoby rzeczą naturalną.
Wciąż miałem w głowie słowa Hopfera, dotyczące posępnych kryjówek najstarszych i najbardziej wynaturzonych mieszkańców. Bałem i jednocześnie pragnąłem ich spotkać. To stare miasteczko zaszczepiło we mnie irracjonalną ciekawość, która pchała mnie naprzód, by zwiedzić jak największą część Yhynsvang.
Wyciągnąłem z torby podróżnej dokumentacje i relacje świadków związane z Yhynsvang i porównałem je do zeznań Hopfera. Niektóre wypowiedzi łączyły się w naturalną całość, inne przeczyły samym sobie. Szczególnie zaintrygował mnie ów tajemniczy kult, gnieżdżący się w zdewastowanym kościele. Zdawał mi się być główną przyczyną spirali wydarzeń, która przywiodła mnie do tego miejsca. Nieznana sekta z dziwnym, posępnym kapłanem, potrafiąca nieludzkim śpiewem wpędzić ludzi w szaleństwo bardziej przypominała jakiś film niż rzeczywistość. Skąd zatem biorą się tak przerażające i odpychające mutacje u mieszkańców? Skąd wzięły się istoty z kopalni oraz dziwne odgłosy, słyszane w całym Yhynsvang, drapiące umysł niczym wiecznie głodny drapieżnik, pragnący dopaść swoją ofiarę?
Również historia miasta zaskakiwała swoją enigmatycznością. Od roku 1889, gdzie pojawia się ostatnia wzmianka o Yhynsvang, aż do 2009 roku minęło minęło aż 120 lat.Co wydarzyło się w tym mieście, że jesteśmy świadkami tak żałosnego rozpadu miasta? Zdawało mi się, że winną jest ta dziwna sekta, ingerująca w każdy aspekt życia mieszkańców. Podczas czytania raportu Simona na wzmiankę o uroczystościach, w których mieszkańcy biorą udział strach przeszywał mnie na wskroś, powodując uczucie narastającego niepokoju. Yhynsvang drażniło mnie swoimi sekretami i tajemnicami, ukazując moją niemoc i lęk przed nim.
Słońce zaszło, pokrywając miasto w nieprzeniknionej czerni. Budynki sprawiały wrażenie wielkich, zbudowanych z niszczejącego drewna potworów, zwartych w zapaśniczej walce. Noc ujawniła najdrobniejsze i najobrzydliwsze szczegóły miasteczka.Wśród zabitych deskami okien oraz licznych zakamarków ujrzałem kilka par połyskujących, czerwonych oczu. Na dworze kręciło się kilka postaci, kształtem przypominające ospałe strzygonie.
Obserwując upiorną panoramę miasta oraz zarys bezkresnego morza, obraz tychże napawał mnie trwogą i pewnym rodzajem wykręconej satysfakcji. Wciąż odnosiłem wrażenie, jakoby całe miasto istniało w mojej głowie jako przewrotny sen, zawieszony pomiędzy rzeczywistością a nieskończoną fantazją. Moją teorię zdawały się popierać głosy, szepczące w ciemności. Nie potrafiłem odnaleźć ich przyczyny, wątpiąc, czy posiadają one jakiekolwiek źródło. Ochrypła melodia przewiercała się przez dachy, podłogi i ściany, wypełniając całe miasto posępną nutą.
Żaden istniejący język nie mógł oddać ładunku emocji, jaki towarzyszył tym hałasom, układającym się w jednorodną pieśń. Strach, obawa, niepokój, radość, ekstaza- to wszystko składało się na każde słowo, zdanie, wers. Im głębiej wsłuchiwałem się w niezrozumiałe tony tej bezkresnej jak ocean melodii, tym mocniejszy czułem pociąg do tajemniczego kościoła, którego pęknięty dzwon mieszczący się w na wpół zawalonej wieży właśnie wybił północ. Moje wnętrze ciągnęło mnie tam, jakoby to właśnie w mrokach zbezczeszczonego miejsca kultu miałbym odnaleźć odpowiedzi na dziesiątki dręczących mnie pytań.
Nie zauważyłem nawet, gdy na dworze rozpętała się burza. Szybko nadeszły pierwsze błyskawice, rozświetlając niebo niebieską łuną. Zaraz po nich rozbrzmiały grzmoty, wtórując rozbijającym się o przybrzeżne skały falom wzburzonego morza. W trakcie tego koncertu żywiołów prawie nie słyszałem potwornej melodii mieszkańców Yhynsvang.
Ku mojemu zdziwieniu, tubylcy zaczęli zbierać się na placu. Widziałem zarówno tych młodych jak i starych, przypominających abominacje z samego serca piekieł. Wszyscy padli na twarz przed kościołem, prezentując swój szacunek dla tego miejsca. Tylko rozświetlany błyskawicami Neptun nie ugiął kolan, stojąc dumnie naprzeciw miejsca kultu. Mieszkańcy na powrót poczęli śpiewać swoją demoniczną pieśń, której słowa przemykały przez kolejne grzmoty, łącząc się z nimi w apokaliptyczną symfonię.
Nie rozumiałem żadnego wyrazu, ale pomimo tego, moją podświadomość ogarnął paraliżujący lęk. Upiorne, zmutowane kształty, reprezentujące w mroku mieszkańców Yhynsvang złożyły długie,zakończone pazurami palce do przerażającej modlitwy. Zdawało się, żę pochodzi ona z innego świata, będącego daleko poza naszym wyobrażeniem.
Czułem, jakby coś próbowało wślizgnąć się do mojej głowy. Z początku było to zwyczajne mrowienie, lecz szybko rozwinęło się do palącego bólu. W miarę, jak kultyści odśpiewywali dalsze części swej modlitwy, widziałem w mrokach nocy kontury postaci, napawających mnie nieopisanym, irracjonalnym strachem.
Mieszkańcy śpiewali dalej, a ja postanowiłem, że udam się do kościoła. Każda część mojego ciała kazała mi tam zmierzać, również głosy w mojej głowie, pochodzące z innego wszechświata poleciły mi iść w to miejsce,mimo, że nie rozumiałem ani słowa z tego, co mówiły.
Pełen lęku i trwogi, a także ciekawości i determinacji, wyszedłem ze swojego hotelowego pokoju, zabierając ze sobą sztylet, którego nie omieszkałem użyć, jeśli sytuacja by tego wymagała.
Czarny korytarz, pełen drzwi ciągnął się w nieskończoność, niknąc gdzieś w mroku. Nie wiedziałem, czy rzeczywistość jest iluzją, czy też iluzja rzeczywistością. Na ścianach widziałem kształty monstrów tak niespotykanie przerażających, że każdego normalnego człowieka wpędziły by w szaleństwo. Zszedłem po starych, skrzypiących schodów. Cała recepcja wirowała przed moimi oczyma, wykręcając się w nienaturalnych kształtach, straszących abstrakcyjną brzydotą.
Gdy wyszedłem na dwór, uprzednio ubierając swój płaszcz, usłyszałem chóralny śpiew kultystów, przeplatający się z kanonadą błyskawic i grzmotów, uzupełniany przez ryk wzburzonego oceanu. Na drżących nogach skierowałem się w stronę kościoła. Starałem się iść jak najdalej od śpiewających kultystów, unikając ich mrożących krew w żyłach spojrzeń i poruszać się jak najbliżej ściany budynków stojących przy rynku.
Całe miasto ruszało się, wyginając w najróżniejszych formach i pozycjach, pokazując kły i pazury zbudowane ze zbutwiałego drewna. Wszędzie wokół widziałem demoniczne twarze, przemieszczające się wśród gnijących domostw. Powietrze wypełniał smród gnijącego mięsa, drażniący nozdrza. Kątem zauważyłem kolejne wynaturzenia, wychodzące z budynków. Potwory jeszcze straszniejsze i po stokroć bardziej przerażające niż modlący się pod kościołem kultyści. Stwory wielkości wołu minęły mnie i poszły w stronę fontanny oraz mieszkańców Yhynsvang, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Budziły we mnie obrzydzenie i odruchową odrazę. Nie wiedziałem, czy otaczający mnie świat jest realny, czy też jest wytworem moich największych, najgłębiej skrywanych lęków, koszmarem, stworzonym w innym wymiarze przez wyrodną naturę bóstw nim rządzących.
Przyparłem plecami o zimną ścianę kościoła, modląc się w duchu, aby wszelkie potworności, zbierające się pod kościołem w coraz większej kupie nadal zajęte były swoimi bluźnierczymi modlitwami.
Wejście do środka znalazłem dość łatwo. Stary kościół posiadał w swoich murach liczne dziury, zapewne zrobione przez nadpobudliwych policjantów, którzy zrujnowali większą część centralnego Yhynsvang.
Przecisnąwszy się przez wąski wyłom w kościelnym murze, znalazłem się w nawie bocznej.
Sam budynek od środka wyglądał cudownie obrzydliwie. Zapuszczone, porośnięte mchem mury rzucały długie, przerażające cienie. Wszelkie ławki, znajdujące się w drodze do ołtarza, były połamane i zniszczone .Na zbutwiałym drewnie zauważyłem ślady długich pazurów.
W kościele brakowało jakichkolwiek świętych obrazów, figur czy posągów, a kolumny, podtrzymujące całość konstrukcji, ukazywały liczne pęknięcia i głębokie ślady szponów. Przez wybite witraże i dziury w drewnianym dachu do środka padał deszcz, którego krople rozbijały się z głuchym plaskiem o kamienną posadzkę.
Śpiew mieszkańców był tu jeszcze wyraźniejszy. Odbijał się echem od pustych ścian, powodując u mnie uczucie osaczenia. Miałem wrażenie, że z kamiennego, surowego ołtarza zaraz powstanie istota, która spełni plugawe prośby swych kultystów.
Nie zauważyłem nawet, gdy moje własne nogi niosły mnie w kierunku ołtarza. Z daleka widziałem jego białe nakrycie oraz wyryte na nim sceny biblijne, ukazujące ukrzyżowanie Jezusa. Dopiero gdy podszedłem bliżej, a sam stół ofiarny znajdował się w zasięgu mojej ręki, zauważyłem piękny, złoty kielich.
Im dłużej się mu przyglądałem, tym większa ogarniała mnie fascynacja, podszyta jakimś dziwnym, nieziemskim uczuciem, każącym wziąć mi owy przedmiot do ręki. Widziałem setki muzealnych eksponatów, ale ten wydawał się pochodzić z innego świata, emanując kosmiczną aurą. Ponad wszelką wątpliwość, kielich wykonany był w sposób niemal równy bogom, a wszelkie zdobienia, subtelne kształty oraz szlachetne kamienie zdawały się nawiązywać do głębi Ziemi, jej niezbadanych trzewi.
Wkrótce spostrzegłem źródło tajemniczej fascynacji. Była nim twarz, przedstawiająca ni to człowieka, ni demona. Jej wykręcone kształty owijały się wokół całego naczynia, stanowiąc z nim nierozerwalną jedność. Jakkolwiek byłbym nie nadwyrężał pamięci, nie umiem porównać tego obrazka do jakiegokolwiek obrazu ukazującego istotę żyjącą na ziemi.
Oczy tejże bestii wysadzane były zielonymi, świecącymi szmaragdami. Cały kielich sprawiał wrażenie czegoś wyjętego z najgłębszych zakamarków ludzkich snów, łącząc w sobie ich piękno i złowieszczość, czyniąc z nich jednorodne i trwałe dzieło.
W środku naczynia znajdowała się dziwna, śmierdząca ciecz. Dopiero po chwili zorientowałem się, iż ową paskudną wydzieliną jest krew. Jej kolor oscylował na granicy czerwieni i czerni, przypominając mi posokę skrzyżowanego demona i człowieka.
Mimo tego, opanował mnie jakiś bies przewrotności- lub czysta ciekawość do zakazanego owocu. Trzęsącymi rękoma podniosłem naczynie i zerknąłem w płaską taflę zepsutej krwi.
Nie zobaczyłem w niej swojego odbicia, co dla racjonalnych ludzi byłoby normalnością, lecz istotę, której kształty wykraczały poza granice rozumu, a nawet człowieczej wyobraźni. Pierwszy raz widziałem takiego potwora, który wydawał mi się być osobą ludzką, a jednocześnie demonem tak chorym i przerażającym, że zapałałem do niego instynktową odrazą i jednoczesnym uwielbieniem. Zdawało mi się, że tafla owej krwi jest kruchym przejściem pomiędzy niedoskonałym, ludzkim wymiarem do świata istot niemal równym Bogom, kryjących się pod wieloma postaciami w naszych snach, marzeniach i mglistych wspomnieniach.
Jednakże jakaś część mnie, zakotwiczona w realnym świecie odciągnęłą resztę mojego ciała od wypicia zawartości kielicha. Dziwna postać wewnątrz krwistego odbicia zaczęła zanikać, rozpływając się w czerwono-czarnej posoce, aż zniknęła zupełnie. Wciąż czułem jak ta istota zerkała prost wewnątrz mojej duszy, tak jakby nie obchodziła ją cielesna powłoka.
Gdy odłożyłem kielich z powrotem na kamienny ołtarz, głosy i śpiew, które rozbrzmiewały w mojej głowie zniknęły jak owa mętna postać wewnątrz krwi pochodzącej z naczynia. Wraz ze zniknięciem tajemniczych dźwięków, powróciły zdrowe zmysły, zastępując nienaturalną ciekawość i lęk połączony z nadmiernym uwielbieniem do brzydoty i rozkładu.
Postanowiłem wrócić do hotelu tą samą drogą, którą tu przyszedłem, lecz usłyszałem zgrzyt otwieranego zamka od masywnych, kościelnych drzwi.
Natychmiast ruszyłem spod ołtarza i zanurkowałem w morze połamanych, niszczejących ławek w nadziei, że miejscowi nie zauważą nieproszonego gościa. Wciąż miałem w głowie dziesiątki przypadków, gdy to zbyt namolni turyści, próbujący wejść do tego miejsca kultu byli surowo karani.
Uważnie nasłuchiwałem, jak powoli otwierają się drzwi kościoła. Wraz z kilkoma miejscowymi, wdarł się do niej dziki śpiew pozostałych kultystów, mieszający w głowie. Jego ton brzmiał jak apokaliptyczna muzyka, zwiastująca rychły koniec naszego świata i początek nowego, gdzie ludzkość wstąpi na wyższy etap istnienia, wznosząc swoje jestestwo do gwiazd.
Do wnętrza budynku wgramoliło się zaledwie dwóch mieszkańców. Jednym z nich musiał być ten dziwny pastor o którym opowiadał mi Hopfer. Nosił długą, żółtą tunikę i arcybiskupią mitrę na głowie. Za nim kroczył potwornie zarośnięty tubylec, powłócząc nogami. Poczułem od nich potworny swąd, znacznie mocniejszy niż smród całego Yhynsvang.
Oboje minęli moją kryjówkę, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi i weszli po kilku malutkich stopniach do ołtarza. Tubylec zatrzymał się przed nim, a pastor wziął kielich i podnosząc go w górę, zakrzyknął:"Rof doolb Yhyrhoros!"
Wydźwięk tego imienia chwycił mnie za serce. Samo słowo budziło we mnie mimowolny lęk i chore wręcz przerażenie. Nigdy nie słyszałem podobnego wyrazu, który od razu skojarzyłby mi się z istotą nienaturalną, pochodzącą z innego wszechświata o mocy tak niewyobrażalnej, że doprowadziłaby zwyczajnych ludzi do obłędu i szaleństwa...
"Rof doolb Yhyrhoros!" odkrzyknął kultysta, padając na kolana przed stojącym za ołtarzem pastorem. "Retsam rou rof tseab otni morfsnart!" wrzasnął kapłan, wskazując swoim obrzydliwym paluchem na klęczącego wyznawcę.
To, co wydarzyło się potem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania i na zawsze zagnieździło się w mojej głowie. Kultysta ryknął i upadł na podłogę. Jego kończyny obrosły futrem, paznokcie wydłużyły się w pazury. Twarz rozciągnęłą się, przemieniając ją w długi pysk, pełen ostrych zębów. Plecy wyznawcy zaczęły krwawić, gdy wyrosło z nich kilkanaście nowych żeber, w mig zarastając sierścią. Nogi mieszkańca Yhynsvang również zmutowały w kończyny zdolne podtrzymać jego nowe, masywne ciało.
Byłem świadkiem niezwykłej, chorej i surrealistycznej przemiany. Spoglądałem na zaistniałą scenę z nieopisaną wręcz trwogą, zapierającą mi dech w piersi. Ewolucja zawsze kosztuje, ale cena za przemianę czasem jest tak nieprawdopodobnie nieludzka, że tylko jednostki zdegenerowane i do cna zepsute mogłyby się podjąć tej obrzydliwej praktyki.
Kapłan podszedł do stwora, który jeszcze parę minut temu był zwyczajnym mieszkańcem Yhynsvang i wydobył z rękawa mały, zdobiony szylet. Broń ta przypominała nóż ofiarny. Jej ozdoby pokrywały się z tymi obecnymi na kielichu, sugerując, że oba te przedmioty są ze sobą powiązane.
Pastor ukłonił się przed potworem i rozciął jego szyję, podkładając pod nią kielich. Trysnęła czerwono-czarna krew. Bestia upadła, lecz kapłan zdążył napełnić naczynie. Cała scena szczerze mnie zadziwiła, bowiem nie przyszłoby mi na myśl, że kult stworzy takie monstrum by chwile potem zabić je dla odrobiny krwi. Musiało istnieć w niej coś wyjątkowego, coś co sprawiało, że posiada ona ogromną wartość. Przemknęła mi przez myśl możliwość, jakoby ujrzenie tego czegoś, zwanego przez kultystów Yhyrhorosem było swoistą nagrodą za poświęcenie owej krwi.
Kapłan wrócił za ołtarz z kielichem w dłoni. Niósł go tak, aby był widoczny dla każdej istoty z ziemi, wody, ognia i powietrza. Kultyści modlący się na zewnątrz zaczęli śpiewać tym głośniej, im więcej zawartości kielicha wypijał ich kapłan. Przypominało mi to chrześcijańską liturgię ciała, ale w zdemoralizowanej i grzesznej formie. Zdawało mi się, że jest to rytuał przeprowadzany dla samego pana piekieł.
Gdy skończył, z jego ciałem zaczęły dziać się dziwne i niepokojące rzeczy. Kapłan najpierw zaczął miotać się po ołtarzu, wyginając się w nienaturalnych pozach. To, co stało się potem, po raz kolejny podważyło moją wiarę w realność świata, w którym tkwiłem. Na twarzy pastora wyskoczyły żyły, a on sam skierował swój wzrok w gwiazdy.
"Desselb ouy Yhyrhoros!" krzyknął, z zaraz za nim wtórował przedkościelny chór. Na dźwięk tego piekielnego wezwania niebo przecięły błyskawice, uderzające blisko zdewastowanego kościoła. Z oczu kapłana trysnęła szkarłatna posoka, ochlapując kamienną posadzkę, a on sam począł biegać dookoła ołtarza w ślepym amoku, wciąż krzycząc słowa posępnej liturgii, której byłem świadkiem.
Postanowiłem uciec, póki kultyści są zajęci swoim rytuałem. Po chichu przemknąłem w cieniu najpierw przez dziurę w kościelnym murze, a potem obok domów aż do hotelu. Gdy wszedłem do pokoju, czułem ogromną ulgę, tak jakby szponiasta łapa, która mną sterowała, na zawsze opuściła moje ciało i zniknęła, obracając się w niebyt. Na zegarku widniała godzina 4:30. Nie mogłem w to uwierzyć, gdyż dla mnie całe te zdarzenia trwały nie dłużej niż godzinę. Czyżby dziwne modły mieszkańców Yhynsvang potrafiły ingerować i zmieniać linię czasu albo znacząco ją przyśpieszać? A może to ta istota, uwięziona w tafli krwi była odpowiedzią i jednocześnie przyczyną wszystkich dzisiejszych zdarzeń? Rytuał wymagał chłodnego pomyślunku by móc w pełni objąć rozumem to, co słyszałem, czułem i widziałem.
Nigdy wcześniej nie miałem okoliczności obcować z potęgą tak wielką, że aż potrafiącą kontrolować lęki słabych, ludzkich serc i zmuszać je do działania. Budzić w nich chorą ciekawość do rzeczy zakazanych i nieczystych, ukazując tym samym naszą podłą naturę, uległą przemocy i ogólnie pojętemu złu.
Zmęczenie całonocną eskapadą dawało się we znaki. Nie pomogła nawet kawa, którą zabrałem ze sobą w termosie. Wbrew swojej woli, zapadłem w sen, z którego wybudziło mnie bicie kościelnego dzwonu. Liczba uderzeń jasno wskazywała na to, że właśnie wybiło południe, co z kolei oznacza, że upiorny autobus już dawno wyjechał z Yhynsvang, by za godzinę przywieść kolejnych nieszczęśników spragnionych wrażeń.
W moich planach było wyjechanie stąd dzisiaj, tak aby nie musieć martwić się, że moja wizyta mogłaby przedłużyć się na czwarty dzień, jednocześnie oznaczając dla mnie rychłą śmierć.
Frustracja, która mnie ogarnęła nie pozwalała mi trzeźwo pomyśleć. Stwierdziłem, że skoro i tak pozostanę na dłużej w tej przeklętej mieścinie, to przynajmniej spróbuję dowiedzieć się czegoś z miejskiej biblioteki. W planie miałem także zwiedzenie huty Eliotów i kopalni, przed którymi to tak przestrzegał mnie Hopfer.
Nim to nastąpiło, począłem analizować dziwaczny sen, który nadszedł mnie podczas dzisiejszej niefortunnej drzemki. Kiedyś wydawałby mi się czystą fantazją i abstrakcją, albo jakimś ulotnym koszmarem, straszącym małe dzieci. Obecnie jednak miałem wrażenie, że odzwierciedlał w pewien sposób to co chciałem ujrzeć lub, co gorsza, to czego lękałem się ujrzeć.
Znajdowałem się w jakimś miejscu zawieszonym w czasie i przestrzeni. Ciężko to określić, ale wszelkie istoty w nim występujące, prócz jednej, do której zaraz przejdę, wyglądały, jakby ktoś lub coś zamroził je w czasie. Sceneria tego obrazka również nie zachwycała. Stałem przed kościołem w Yhynsvang, lecz nie tym starym, zdewastowanym, jakiego spotkałem i przymusowo zwiedziłem. Ten był odzobiony, zadbany i okazały, tak jak reszta miasta.
Szybko połączyłem fakty, wnioskując, że widzę miasteczko w czasach największego rozkwitu, gdy to zjeżdżali się tu biznesmeni zainteresowani wykupieniem udziałów w wydobyciu i obróbce stali. W przeciwieństwie do nieruchomych mieszkańców, wyglądających normalnie i chodzących w pięknych ubraniach, ja potrafiłem się poruszać.
Przechadzałem się przez stare Yhynsvang, ciesząc wzrok architekturą oraz słońcem, które łaskotało swymi promieniami. Również morze było spokojne i łagodne, a jego płaska tafla odbijała obraz całego miasta. Pomyślałem wówczas, że wyobraźnia płata mi wyjątkowo nieprawdopodobne wybryki, prezentując mi miasto wprost z filmów oraz architeckich marzeń.
Stwierdziłem, że pójdę do wnętrza kościoła. Nie wiem, dlaczego podjąłem tę decyzję. Poczułem podobne uczucie jak dzisiejszej nocy, kiedy to dziwny głos podpowiadał mi, żę właśnie tam znajduje moje przeznaczenie i odpowiedzi na niezwykle nurtujące mnie pytania.
Gdy wszedłem do środka bogato zdobionego kościoła, od razu ujrzałem istotę, od widoku której jeżył się włos na głowie.
Nie była straszna, ani przerażająca. Ani piękna, ani brzydka. Mimo to wywoływała tak irracjonalny, paraliżujący lęk, który nie pozwalał mi uciec. Humanoid kręcił się dookoła ołtarza, mrucząc coś pod nosem. Nie widziałem jego ciała i twarzy, ponieważ okryty był ciemnym, długim płaszczem.
Ruchy tej istoty przypominały mi ruchy węża lub wija. Zdawało mi się, jakoby jego sposób poruszania był jakimś oślizgłym i nieludzkim tańcem, którego nasz rozum nie był w stanie pojąć. Przy okazji stwór ten, definitywnie pochodzący z innego wymiaru, będący na innym etapie stworzenia roztaczał wokół siebie wyczuwalną aurę tajemnicy. Całe moje wnętrze pchało mnie, abym odsłonił jego kaptur i zobaczył, co kryje się pod nim. Ciekawość, którą we mnie wzbudzał była o tyle prawdziwa, co nierealna. Miałem wrażenie, że ta istota doskonale wie, czego pragnę, jak rozumuję, myślę, czuję i przez to potrafiła kontrolować każdą moją emocję i ruch.
Nawet nie zauważyłem, kiedy podszedłem do stwora. Z wahaniem ściągnąłem jego szorstki kaptur.
Potwór ten był szkaradny, a jednocześnie piękny w swojej spaczonej brzydocie. Jego twarz była płaska, bez ust, nosa, oczu i uszu. Mimowolnie cofnąłem się o parę kroków. Czułem, jak monstrum to patrzy w głąb mej duszy. Doskonale wiedziałem, co mówiło, pomimo, że nie słyszałem.
"Potrzeba nam oczu. Dużo oczu. Oczy pomogą nam zajrzeć. Ujrzeć, co ukryte. Ujrzeć sens. Ujrzeć koniec. Ujrzeć początek. Ujrzeć ewolucję..." Chrapliwy głos stwora przewiercił się przez moją czaszkę i zagnieździł w mózgu. Miałem ochotę recytować razem z nim, w pełni oddać się mu, a nawet poświęcić swój własny wzrok dla tego przerażającego monstrum.
Sen urwał się wtedy, nie wiedzieć czemu. Miałem wrażenie, że postać z niego była tą samą, którą spotkałem w tafli krwi wewnątrz kielicha. Czułem również, że ta bestia odrzuciła mnie, tak jak ja odrzuciłem ją, nie wypijając przeznaczonej dla mnie posoki.
Wyszedłem z pokoju, kończąc swoje przemyślenia. Zszedłem na parter i czym prędzej opuściłem hotel. Pogoda nie rozpieszczała, jednak ku mojemu zdziwieniu, słońce znalazło przejście pomiędzy warstwami grubych, deszczowych chmur. Również słońce występujące w Yhynsvang znacznie różniło się od naszego naturalnego satelity, świecąc przytłumionym, żółtawym światłem. Wydawało mi się, że światło księżyca świeciło po stokroć mocniej, mimo, że w miasteczku nie widziałem go ani razu.
Tak jak wspominał w raporcie Simon, mieszkańcy schowali się głęboko w swoich zapuszczonych chatach. Cisza, jaka panowała w Yhynsvang była tak dobijająca, że marzyłem tylko o czymkolwiek wywołującym hałas. Nawet wzburzone morze uspokoiło się na jakiś czas. Słyszałem tylko cichutki świst wiatru oraz okazyjne człapanie wewnątrz domostw. Jedna rzecz dziwiła mnie wYhynsvang od samego początku. Mianowicie, nie zaznałem tu obecności żadnych zwierząt. Normalnie w takim miasteczku roiło by się od szczurów i innych gryzoni oraz występujących nad morzem mew. Tymczasem brak jakiegokolwiek życia, nie licząc ospałych mieszkańców wywoływał we mnie uczucie irytacji, wręcz złości.
Zastanawiało mnie, jakim cudem lub nędznym żartem Yhynsvang przetrwało tak długo. W normalnym świecie, takie abominacje nie mają prawa bytu lecz to miejsce od początku zdaje się zginać wszelkie prawa rządzące tym światem.
Miejsce tak zepsute i skrywające więcej tajemnic niż jakiekolwiek inne dla mnie było zwyczajną pomyłką, popełnioną przez żałosną ludzkość. Jakie potworności wyczyniały się w tej mieścinie przez te stulecia, skoro w jedną noc doświadczyłem większych okropieństw niż niektórzy ludzie przeżyli w ciągu swego długiego żywota? Chcąc znaleźć odpowiedź na chociaż jedno z dręczących mnie pytań, skierowałem się w stronę miejskiej biblioteki.

Trzy dni w Yhynsvang Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz