Rozdział XV

424 51 22
                                    


Ciel


Biegłem ile sił w nogach, nie oglądając się za siebie. Wreszcie w oczy rzuciła mi się dyskretna uliczka, do której wszedłem z głośnym westchnieniem ulgi. Oparłem się o brudną, ceglaną ścianę i zsunąłem po niej na wilgotny chodnik. Nowy Jork był przeklętym miejscem i tylko nieliczni potrafili sobie poradzić w tej bezlitosnej, betonowej dżungli.
Westchnąłem i wyjąłem z kieszeni paczkę gotowych gofrów, którą zwinąłem z pobliskiego marketu, cudem unikając pojmania przez ochronę. Spojrzałem na kolorowe obrazki, które miały zachęcić potencjalnego kupca, ale w mojej obecnej sytuacji, zamiast mnie w jakikolwiek sposób bawić czy cieszyć, po prostu denerwowały. Szczelniej otuliłem się starą, spraną bluzą, czując że ziąb mimo to dotyka każdego fragmentu mojego ciała. Być może tę noc spędzę w jakimś miłym pustostanie. Dostanę stary, zapyziały kocyk od jakiegoś innego bezdomnego i będzie milutko i fajnie.
Westchnąłem po raz kolejny, spoglądając na gofra, którego wyjąłem z pudełka i przez chwilę przyglądałem się jego kształtowi. Serduszko, takie jakie zawsze robił tata. Brakowało tylko śmietany i świeżych owoców. Oczywiście te domowe smakowały o niebo lepiej.

- Co tu robisz, mały? - nieznajomy człowiek, którego wcześniej nie dostrzegłem, klęknął naprzeciw mnie.

Spojrzałem na mężczyznę ubranego w koszulę, spodnie zaprasowane w kant oraz czarny, elegancki płaszcz. Na głowie miał równie czarny cylinder, który w połączeniu z grzywką krył wściekle zielone oczy, jakimi wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Jego szare włosy sięgały bioder, a kilka pasm splecionych zostało w jeden samotny warkoczyk.

- Nie pański interes. - ugryzłem kawałek gofra, czując w ustach słodki smak, który zdążyłem przez ostatni czas znielubić.

Gofry jednak łatwo było ukraść z uwagi na ich rozmiar, jak i ochroniarzy, którzy, o ironio, przy dziale ze słodyczami kręcili się najmniej. Pasowało mi to, ponieważ dużo cukru dawało energię. Skoro nie miałem jak zapewnić sobie normalnego jedzenia, to posilałem się tym wysoko przetworzonym, które choć na chwilę zapewniało przypływ sił.

- Nie wolno kraść, słonko. - uśmiechnął się i spojrzał sugestywnie na pudełko w mojej ręce.

- Nie powinno to pana interesować. - odparłem, mrużąc oczy.

Wtem zawiał zimny wiatr, przez co zadrżałem, czując, jak przez moje ciało przechodzi nieprzyjemny dreszcz. Był środek jesieni, wielkimi krokami zbliżała się zima, moja pierwsza zima jako bezdomny. Szwendałem się po ulicach, od kiedy moi rodzice zmarli. Chciałem żyć na własny rachunek, nie czuć się rzeczą przekładaną z rąk do rąk, jednym z wielu podopiecznych w domu dziecka, tym ''trudnym uczniem'' w szkole. Przeżyłem część takiego koszmaru i zwiałem, nim zdążyli na dobre się mną ''zaopiekować''. Od tamtej pory głód, mróz i odrzucenie stało się moją codziennością. Czy źle wybrałem? Nie wiedziałem, w końcu i tak nie miałem swojego miejsca na świecie.

- Ale interesuje. Wiesz, widziałem jak zwiewasz przed ochroną. To było takie zabawne. - zachichotał niczym dziecko, a jego usta uformowały się w zadowolony uśmiech. - Ochroniarze za tobą nie nadążali.

Przypomniałem sobie scenę sprzed zaledwie kilkunastu minut. Zwinnie przemykałem między uliczkami, skakałem po budynkach i w sumie wszystkim, co akurat się trafiło, będąc niczym pełnoprawny parkourowiec. Kiedyś chodziłem na akrobatykę, była to moja największa pasja, w której pokładałem nadzieję na przyszłość, kiedy rodzice jeszcze żyli. Dlatego teraz, gdy znalazłem się na ulicy, starałem się doskonalić, jak i po prostu nie zapomnieć tego, co już umiałem. Kiedyś... Kiedyś chciałem do tego wrócić. Pokazać, że przez wszystkie te lata wyrosłem na ludzi i znów przypomnieć światu o nazwisku Phantomhive, tym razem w dziedzinie sportu, aby mieć pewność, że oni byliby dumni. Miałem nadzieję, że spotykając się w niebie z moimi rodzicami będę mógł powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.

- Oni nigdy nie nadążają. - uśmiechnąłem się lekko, wsuwając do ust resztę gofra.

- Myślę, że masz talent. - stwierdził z niezmiennym uśmiechem. - Przez to sądzę, że mimo wszystko dobre z ciebie dziecko.

Zrobił mi ''pat pat'' po włosach niczym psu. Spojrzałem wtedy na niego, chcąc coś powiedzieć, jednak wtedy poczułem na nosie wilgoć. Potem kropla wody znalazła się na moim policzku, a później kolejne zaczęły lać się z nieba, które usłane było szarymi chmurami.

- Może mnie pan zostawić? - zapytałem, zaciskając dłonie na materiale bluzy. 

- Ale pada, mały, będziesz chory. - odparł, przekrzywiając głowę, jakby był świadkiem jakiegoś nietypowego zjawiska.

- Zostaw.

Miałem wrażenie, że jest jednym z tych pseudo filantropów, którzy patrzyli na mnie z litością. ,,Biedne dziecko'', mówili, a ich twarze wykrzywiały się w wyrazie fałszywej troski i współczucia. Szarowłosy idealnie wpisywał się w ten typ, będąc przy tym jednak kimś zupełnie innym.

- Mam dla ciebie propozycję. Pójdziemy do sklepu, gdzie przeprosisz i zapłacimy za gofry. Potem nie będziesz już więcej niczego kradł. Zajmę się tobą i obiecuję, że nie będzie ci niczego brakować. - powiedział, i mimo że miałem spuszczoną głowę, czułem, jak patrzy na mnie z wyczekiwaniem, które jednak nie było w żaden sposób naglące.

Zamknąłem na chwilę oczy, spinając się od deszczu, który z każdą chwilą lał coraz mocniej. Przez chwilę analizowałem jego słowa, rozważając wszystkie za i przeciw.
Był zupełnie obcy. Wysoki i tajemniczy, a mimo to miły i serdeczny w swoim sposobie bycia, przepełniony dziecięcą radością i ciekawością, zdający się być ponad okrutnym światem. Jeszcze przez chwilę siedziałem tak, po czym uniosłem głowę ku górze, widząc go niewyraźnie przez zacinający deszcz oraz mokrą grzywkę, która lepiła mi się do czoła. 

- Dam ci dom i rodzinę. - zachęcił mnie ponownie, przyprawiając tymi słowami o szybsze bicie serca i łzy w błękitnych oczach, pełnych tęsknoty za tymi dwiema rzeczami.

Wyciągnął w moją stronę dłoń, nie za blisko, lecz tak, abym bez problemu mógł ją chwycić. Spojrzałem na jego twarz i ten serdeczny, pełen ciepła uśmiech. Czy i ja kiedyś uśmiechnę się w taki pozbawiony zmartwień sposób? Ująłem jego dłoń i zapłakałem szczerze, gdy doszło do mnie, że tym razem mogę żyć inaczej.

- Dziękuję. - uśmiechnął się szerzej, pewnie trzymając moją rękę, jakby miał już nigdy jej nie puszczać.

Następnie pomógł mi wstać i otworzył duży, czarny parasol, osłaniając nim naszą dwójkę. Przy tym wciąż trzymał moją dłoń w uścisku i prowadził ku lepszemu życiu niczym anioł stróż.

CIRCUS || SEBACIELOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz