"Ultraviolence" - o albumie słów kilka...

435 22 1
                                    

O wydanym 17 czerwca 2014 roku albumie "Ultraviolence" aż strach napisać cokolwiek, ponieważ przez większość fanów Lany Del Rey uważany jest za jej magnum opus... Ale spokojnie - ja również kocham ten album całym sercem. I chociaż nie jest już moim ulubionym, to wciąż mam do niego ogromny sentyment. Nawet jeśli męczyłam go tak bardzo, że niektóre utwory przejadły mi się już zupełnie...

Tytuł nawiązuje do sformułowania użytego przez Anthony'ego Burgessa w książce "Mechaniczna Pomarańcza" (w 1971 roku wyszedł równie kultowy film w reżyserii Stanleya Kubricka na podstawie tej książki). W polskim tłumaczeniu to nic innego jak "ultraprzemoc". A to dopiero początek kontrowersji, ponieważ album przepełniony jest opowieściami o toksycznych związkach z mężczyznami, alkoholem i samą sobą. Fani Lany raczej nie byli tym zaskoczeni i docenili jej szczerość oraz chęć podzielenia się ze słuchaczami mroczną stroną swojej natury. Media za to zaczęły oskarżać wokalistkę o romantyzowanie przemocy, promowanie niezdrowych relacji i ogólnie o szkodliwy, nadmierny smutek.

Był to już jednak okres w twórczości Del Rey, gdy media zeszły na drugi plan. Wystarczy spojrzeć na (teraz już ikoniczną) okładkę albumu. Widzimy na niej Del Rey w białym T-shircie z dekoltem w serek, wysiadającą z samochodu. W żadnym wypadku nie wygląda to jak hollywoodzka i dopracowana pod każdym względem okładka "Paradise", czy nawet schludna i symboliczna okładka "Born To Die". Na "Ultraviolence" znajduje się zdjęcie takie jak tysiące innych. Płyta ta jednak broni się samą muzyką, która już od pierwszych dźwięków zabiera nas w wyjątkową podróż do świata nieco eksperymentalnych jak na Del Rey dźwięków. Ciężkich, długich, przypominających brzmienia nowojorskich zespołów rockowych z końca lat 60.

Oprócz eksploatowanego przez stacje radiowe "West Coast", "Ultraviolence" nie polubiło się specjalnie z rozgłośniami. I w sumie nic w tym dziwnego. Większość utworów z tego krążka nie miałoby łatwo w zestawieniach radiowych, gdyż po prostu się do tego nie nadawało. Sama Lana też zaczęła z większym dystansem podchodzić do swoich wyszukanych kreacji i otoczki, którą stworzyła wokół siebie przy erze "Born To Die". Przestała być wielką hollywoodzką divą (chyba, że od święta), a zaczęła pokazywać się coraz częściej w codziennych, niestarannych strojach. Jej fani prędko przywykli do tego, że ich ukochana wokalistka na co dzień niewiele różni się od nich samych, ale większość mediów wciąż patrzy na Del Rey przez pryzmat blichtru wykreowanego przy erze "Born To Die". Z drugiej strony ciężko się im dziwić, że zatrzymali się w roku 2013, skoro później Lana stopniowo coraz bardziej zaczynała znikać ze świecznika. Ale przy statusie żywej legendy i tak wielkim gronie fanów, szczęśliwie mogła sobie na to pozwolić...

Studium Albumu: Lana Del Rey - UltraviolenceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz