VI.

516 37 141
                                    

Z lekkim sercem zamknął za sobą drzwi „Corridor”, które na odchodne zadzwoniły metalowym dzwonkiem wiszącym nad nimi od wewnątrz. Opuszczał to przeklęte miejsce na kolejne szesnaście godzin.

Przeklęte, bo od pewnego czasu wręcz jak na zawołanie zaczęło się dziać.
Zwyzywał w duchu siebie i ten cholerny księżyc oraz wszystkie gwiazdy, które go otaczały, choć były niewidoczne w lato o godzinie dziewiętnastej, bo przecież to od tej jednej, niewinnej prośby na imprezie przyjaciela wszystko się zaczęło.

Zaczęło się dziać.

A mianowicie, raz po razem zdarzali mu się natrętni klienci, wkurwiający mężowie z wymagającymi pomocy specjalisty problemami alkoholowymi przychodzący o bożej godzinie, by zapić swoje smutki oraz coraz więcej rozpuszczonej dzieciarni ze świeżymi legalnymi datami urodzenia, która tak bardzo przypominała mu jego samego z czasów, gdy z zadartym nosem spoglądał życiu prosto w twarz i pluł mu w oczy, po czym brał łyka mdląco gorzkiego bimbru, który jakimś cudem skołował od dziadka Avery.
Nie wiedział, czy miał być bardziej w szoku, czy pod wrażeniem ostatnich wydarzeń. Dotychczas narzekał na wręcz paranoiczną zwyczajność w barze za każdym razem, gdy przychodził czas jego zmiany. Nie wiedział, co się zmieniło; nie chciał wiedzieć, nie chciał wnikać, bo czuł, że z lżejszym umysłem człowiek lżej śpi.

W kilkanaście minut pokonał dystans dzielący go od domu. Już przed wejściem do mieszkania mógł usłyszeć w środku głos i śmiech nienależący do Cassie. Nic by sobie o tym nie pomyślał, lecz ta tajemnicza różnorodność, która ostatnio zastąpiła rutynę, łypała zza jego ramienia na wszystkie aspekty życia blondyna, tak jakby szukając kolejnego miejsca, w którym mogłaby zasiać jakieś perfidne ziarno zmiany i niepewności.

Z fałszywą determinacją otworzył drzwi, zwracając uwagę przebywających w środku osób. W salonie przebywała Cassie z jakimś chłopakiem, który na oko był w ich wieku. Niemal od razu wstali, tak jakby byli dzieciakami, którzy zostali przyłapani na gorącym uczynku przez rodzica.
Nieznajomy był niewiele wyższy od Cassandry, a na jego twarzy gościł zarost przypominający ten u 14-letniego chłopca, który niedawno odkrył świat maszynek i płynów do golenia. Z pod czapki z daszkiem, nałożonej tyłem, wystawały krótkie do szyi proste, brązowe włosy.

– Cam, jesteś w końcu! – uśmiechnęła się Cassie, odchodząc trochę od kanapy i rękoma wskazując na chłopaka, tak jakby przedstawiała jakiś eksponat w muzeum. – To Oliver, poznałam go nad jeziorem.

– Siema – rzucił niezręcznie chłopak. Głos też ma jak 14-latek w trakcie mutacji, pomyślał do siebie Cameron, choć uważał to za zbyt niegrzeczny komentarz, by wypowiedzieć go na głos do osoby, z którą Cassie się "koleguje".

– Siema, Cameron jestem – rzucił do Olivera, nie spoglądając na niego, tylko wieszając plecak na wieszaku, po czym podszedł do chłopaka i uścisnął mu rękę.

Blondyn przysiadł się do nich, na przeciwległym od kanapy fotelu i wsłuchiwał się w to, co opowiadał nowo poznany gość. Cassie wpatrywała się w niego jak zaczarowana; zupełnie tak, jakby znała cały życiorys Olivera i czekała, aż podzieli się ze światem swoją wzruszającą historią.

W ciągu tej kilkunastominutowej rozmowy dowiedział się, że Oli – tak mówiła do niego Cassie – od kilku miesięcy jest na terapii hormonalnej, więc przez testosteron jego głos zaczął się zmieniać, a na twarzy pojawił się szczeniacki trądzik i ten komiczny wąsik rodem z włoskich dramatów. W sumie interesował go nowy kolega. Widać, że przeszedł dosyć dużo, by być w stanie żyć jako on, a nawet ten dziewiczy zarost uważał za swego rodzaju małe zwycięstwo. Na swój sposób imponował Cameronowi swoim zapałem w dążeniu do celów.

dalliance • bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz