Pierwszy dzień po pracy.
Z uśmiechem na ustach, zbiegam po schodach z mojego piętra, a czemu nie, to lepsze dla zdrowia i super zakończenie pracowitego dnia. Pracuję umysłowo, czyli trochę ruchu jest jak najbardziej wskazane. Jest godzina 15:35, kiedy uderzył mnie chłód powietrza jak wyszedłem przez szklane drzwi, z wieżowca.
Na ulicy był duży ruch, pewna nastolatka, biegła z komórką w ręku i słuchawkami na uszach, ciekawe czy ona w ogóle wiedziała, gdzie jest. Czarna miniówa ledwo zakrywała pośladki, kozaki brązowe do kolan na długim obcasie, i ten czerwony płaszczyk, czy to jest normalne? To jest choroba dwudziestego pierwszego wieku, życie w sieci i wirtualnych przyjaciół, wirtualnej restauracji czy wirtualnych sklepów. Wirtualność czy to jeszcze normalność?
Wszędzie sznury samochodów i pełno ludzi na chodnikach, nie miałem ochoty jechać do domu, czy raczej mieszkania, postanowiłem więc pospacerować po mieście i dalej obserwować ten owczy pęd, tylko za czym? Zawsze marzyłem, aby choć przez rok pożyć gdzieś na prowincji bez pośpiechu, internetu, czy centrów handlowych. Tylko spacery i wylegiwanie się do południa, obiad zamiast śniadania i nocne rozmowy z miejscowym proboszczem o życiu, filozofii czy religii i Bogu. Jednak nie miałem w sobie tyle odwagi, aby ten plan czy marzenia wprowadzić z życie. Dlatego byłem
jednym z tych szczurów, którzy co dnia biegną gdzieś i tylko nikt nie wie, gdzie, ponieważ pieniędzy do grobu nie zabierzemy. Do grobu nic nie zabierzemy, tak jak się urodziliśmy tak też odejdziemy, nadzy, jedynie z duszą, na której zapisane są nasze uczynki, te dobre jak i te złe.
Miasto ogarniał już zmierzch, to niestety oznaka nadchodzącej zimy, że około 16:00 robi się ciemno, ale to też ma swój urok. Zmierzałem w kierunku mostu, na którym paliły się już latarnie, Wisła wyglądała jak czarny smok chiński, który wije się przez miasto. Samochody poruszały się jak nakręcone zabawki z tempem raczej rowerowym niż aut hybrydowych. Duży miejski Suv wybijał się w tym towarzystwie. W środku jechała normalna rodzina, choć co to znaczy normalna rodzina? Według mnie to mama, która kieruje, w okularach o czarnych oprawkach i czerwonym golfie, a także srebrnym łańcuszku, który widać na tej czerwieni jak wyspę na oceanie. Dalej siedzi tata, zamyślony na siedzeniu obok kierowcy, ma rozpiętą niebieską kurtkę wiatrówkę. Nie jest jeszcze mroźna na tyle pogoda, aby nosić zimowe ubrania, w ręce trzyma tablet, na którym coś chyba leci zamiast radia, bo w aucie jest głośno. Z tyło jest dwójka dzieciaków, młodsza dziewczynka w foteliku około siedmiu lat, długie blond włosy spadają na ramiona i różową kurtkę, ale wokół szyi widać jeszcze, robiony na drutach komin, w kolorze białego śniegu. Za mamą kierowcą siedzi nastolatek, który dokucza siostrze, co chwile dając jej kuksańce. Nie jest to po złości tylko w ramach przekomarzania się, tak sądzę po minach, siedzących tam osób. To jest normalna rodzina, a nie dwie kobiety i noworodek, lub dwóch facetów i mała dziewczynka, czy może jednak to nie jest już takie oczywiste?
Tęczowa ofensywa robi swoje i to co teraz uważa się za oczywistą oczywistość, już z rok może być tylko wspomnieniem i normalnie farsą, obym się mylił.
Lampy na moście świecą takim złotym światłem, wyrastają z takich pół kul jak balkony wbudowane w moście i otoczone wysoką balustradą murowaną z czerwonych cegieł. Nie dają dużo światłą tylko lekką aureolę w okolicy tych balkonów, nie dociera to światło nawet do lustra wody, ale to też ma swój urok.
Z naprzeciwka idzie para nastolatków może po szesnaście lat, trzymają się za ręce i całują się, czy aby nie za wcześnie na takie pocałunki z języczkiem, bo tak to wygląda z boku. Ona z kolczykiem w nosie, on z tatuażem na dłoni i Bóg jeden wie, gdzie jeszcze, bo wszystkiego nie widać pod zieloną bluzą. W uchu miał srebrny kolczyk, który pasował tam jak kaktus w bukiecie róż. Na nogach buty traperskie, ciemno brązowe i niebieskie spodnie dresowe, też pasujące do całości jak ryba bez ości. Dziewczyna z kolei ubrana była w spódniczkę ciemno zieloną za kolana i czarne getry, buty natomiast szare wiązane do kolan, jak wojskowe. Wokół szyi kręcił się tęczowy szalik na bluzie koloru jaskrawo pomarańczowego, nie wiem, gdzie to znalazła, ale wyglądała śmiesznie i nienormalnie, lecz może to tylko moje wyobrażenie.
Chodząc tak bez celu, cały czas obserwowałem to co się wokół mnie dzieje, ludzi, ich zachowania, budynki, samochody a nawet niebo, na którym w mieście trudno dostrzec gwiazdy. Około siedemnastej zaczęło mżyć, choć z rana świeciło słońce i
wtedy zapowiadał się cudowny dzień, ale pogoda ma to do siebie, że może zmienić się w przeciągu krótkiej chwili. Lubię spacery, mniej w deszczu, więc wszedłem do kawiarenki, która mieściła się pod hotelem. Szyld reklamujący hotel świecił na czerwono na wysokości pierwszego piętra, dawał dużo światła, a kawiarenka, zachęcała do wejścia z reklamą w oknie, mówiącą o najlepszej szarlotce w mieście. Lubię słodycze w tym szarlotkę, zaraz po makowcu to moje ulubione ciasto, skorzystałem więc z okazji i zamówiłem wraz z koktajlem z wyciskanych owoców. Zapłaciłem, blikiem przecież to normalne i usiadłem w rogu przy okrągłym stoliku, z dwoma krzesłami. Stolik był drewniany na jednej nodze i z wazonikiem na środku, w którym wstawiony był fioletowy goździk. W lokalu nie było tłoczno, ale też nie pusto. Kelnerka ubrana w białą koszulę i ciemno czerwony fartuszek oraz szare getry przyniosła moje zamówienie. Na czarnej tacy miała oprócz mojego koktajlu i ciasta piwo z nalewaka oraz drinka, dla pary która usiadła obok mnie.
− Ładnie wyglądasz w tych rozpuszczonych włosach - powiedział gość, dla którego było to piwo.
− Dba się to się wygląda - pewna siebie odpowiedziała dziewczyna.
− A wiesz, ile mnie kosztuje to twoje dbanie?
− Masz przynajmniej na kogo wydawać, nieprawda, kotku? - kontynuowała - poza tym co byś robił z tymi pieniędzmi.
− Wydatki zawsze się znajdą - powiedział koleś, na którego prawej ręce były z trzy złote sygnety oraz zegarek marki Aztorin i to ten z wyższej półki.
− Napijmy sią za to - skwitowała laleczka, ubrana w białą koronkową sukienkę z dużym dekoltem. Włosy miała blond do ramion i złoty nie łańcuszek, ale łańcuch z przełamanym serduszkiem. Po delikatnych dłoniach jej i także jego, widać było, że fizycznie nie pracowali, ale pieniędzy musieli mieć sporo.
Nie lubię podsłuchiwać, więc skanowałem resztę lokalu i jego gości. Na prawo od drzwi siedzi młody facet z laptopem na stoliku, pewnie prowadzi jakiś biznes przez internet. Reklamują go jako pracuj, gdzie chcesz, kiedy chcesz i bądź wolny. Ale od czego wolny, bo na pewno nie od problemów. Pieniądze są ważne, szczęścia nie dają, ale ułatwiają życie, jednak nie chronią od samego życia, które doświadcza każdego człowieka. Zresztą praca z domu czy pubu i duże zarobki to nie jest takie oczywiste, są tacy którzy to potrafią, ale większość też ledwo wiąże koniec z końcem. Tak jest ze wszystkim jest garstka, która to super opanowała i ma w tej czy innej dziedzinie same sukcesy, oraz reszta, która ciągle szuka i nie zawsze wychodzi. Jestem ciekaw do której grupy należy ten dosyć schludnie ubrany jegomość. Ma czarną koszulę w białe pasy, dżinsy ciemno niebieskie i buty wypucowane na połysk.
Z drugiej strony przy oknie siedzi starsza para, pewnie małżonków na emeryturze. Wyglądają na szczęśliwych, sam bym tak chciał na starość, pić kawę z moją drugą połówką i być szczęśliwym, bo szczęście to deficytowy towar na tym łez padole. Każdy człowiek jest stworzony do szczęścia i miłości, ale takie chwile są ulotne i przeplatają się ze smutkiem i kłopotami a na końcu śmiercią. Życie jest jak fala elektryczna, raz u góry radość, raz na dole
łzy, a na końcu ktoś wyłączy prąd. Lubię patrzyć na szczęśliwych staruszków to mnie jakoś tak buduje, moje uczucia w tym momencie są na fali wznoszącej.
Rozmarzyłem się, a tu odezwała się moja komórka. Dzwoni siostra.
CZYTASZ
Dwa dni z życia wariata
RandomWszystkie postacie w tej historii są fikcyjne i wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń, jeśli jest, to jest przypadkowe. Normalność to nienormalność!