Jest już za kwadrans dziewiąta i do pełnego kompletu brakuje jeszcze tylko Ani i Kasi, których spodziewamy się za dziesięć minut, bo jak mówimy wszyscy można wtedy nastawiać zegarki, kiedy dziewczyny pojawiają się w pracy. Jest to okres grypowy, początek listopada, ale dzisiaj jest nas komplet, nawet szef był przed ósmą, bo że dziewczyny przyjdą to pewne, mało jest jednak tych dni w roku, kiedy cały nasz zespół jest razem w biurze. Ale dzisiaj mamy to szczęście.
Ania ma na głowie czapkę z pomponem, bo już był przymrozek, a także pstrokaty szalik w kolorach jesieni. Kasia natomiast, długi brązowy kożuch z białymi wstawkami. Obie dziewczyny też lubią pogadać, ale bardziej w swoim towarzystwie niż z kimś poza. Zawsze szepcą sobie coś do ucha spoglądając na swoje monitory, na których widzimy tapety u Kasi góry u Ani morze. Ale to jest zrobione chyba dla zmyłki, bo Kasia uwielbia morze, za to Ania lubi wycieczki rowerowe i to takie ekstremalne właśnie po górach. Opowiadała raz jak ze swoim chłopakiem wybrali się w Bieszczady i gdy byli już kilometr od schroniska, złapała ich gigantyczna burza, nie przestali jednak jechać i dotarli z trudem do celu, ale cali przemoknięci i zziębnięci do szpiku kości. Miała też tych rowerowych przygód wiele, o których potrafi barwnie opowiadać i to chyba jest temat na inną książkę, pewnie bardzo dobrą, gdyby Ania chciała ją napisać.
Nasza słodka Kasia to taka laleczka naszego zespołu. Długie nogi i obfite piersi, jakby nie pasujące do całego ciała, małego i takiego kruchego. Gdy przechodzi obok, wzrok każdego
mężczyzny odprowadza ją do momentu, gdy zniknie gdzieś jak Afrodyta w morzu. Zauważyłem też, że inne dziewczyny zazdroszczą jej tej urody i seksapilu. Ona jednak nie zważa na to uwagi i zachowuje się jakby to było oczywiste i w pełni normalne, według niej każdy jest na swój sposób piękny i wygląd nie jest najważniejszy. Tu się zgadzam, ale taki wygląd jak u Kasi ma swoje plusy i inne dziewczyny to wykorzystują, ale nie nasza koleżanka ona wszystkich stara się traktować równo i tak samo, czy to prezes naszej firmy, czy zwykła sprzątaczka i to się bardzo chwali.
Jest godzina 9:20 i czas na naszą poranną odprawę. Mamy interakcyjną tablicę, przy której planujemy cały dzień pracy, omawiamy, jak minął poprzedni dzień i jak sytuacja wygląda dzisiaj, ustalamy priorytety i czym każdy ma się zająć. Czasem są goście z centrali z Londynu wtedy musimy komunikować się po angielsku, ale dzisiaj i w większości przypadków planujemy dzień po polsku. Staramy tak się dzielić pracą, aby nie było nudno, czyli każdego dnia kto inny robi coś innego. Możemy się wymieniać, bo każdy już poznał wszystkie procesy, które robimy, jesteśmy już starym zespołem, od ponad roku nie odszedł ani nie przyszedł nikt nowy, także możemy tak się dzielić. Mówią, że w korpo jedyna stała to zmiana, pewnie niedługo dotknie to i nas, ale obecnie to czas stabilizacji. Jednak wiemy, że w przyszłym roku przejmiemy nowy projekt i trzeba będzie zatrudnić "świeżaka" jak nazywamy nowych, ale to jeszcze nie dzisiaj.
Kiedy plan dnia jest już zatwierdzony, każdy wraca do swojego kojca na szybkie sprawdzenie, ile jest pracy na dzisiaj? Około 10:00 robimy sobie małą czarną lub herbatkę całym zespołem. Do lunchu, na który chodzimy między 12:30 a 13:00 każdy klepie to co ma zrobić, lub udaje chociaż, że klepie, są oczywiście wyjątki jak jakieś spotkania czy projekty ponad planowe. Korpo to korpo i trzeba robić swoje za marne pieniądze, ale za coś trzeba żyć. Kiedy jest co robić, czas szybko leci i nim się obejrzę to już pora lunchu.
Na obiad chodzimy całymi ekipami na dwie tury, bo przecież ktoś musi pilnować tego majdanu. Dzisiaj razem z Eweliną, Michałem i panami szwagrami idziemy pierwszą turą na 12:30 do kantyny na minus jeden. Jest tam duża sala ze stolikami pogrupowanymi w czwórki lub ósemki, krzesła są plastikowe i w kolorach białym lub czerwonym. Tam, gdzie zamawia się jedzenie jest przezroczysta długa szklana szyba, która odkrywa potrawy dnia, trochę to przypomina bar mleczny z dawnych lat, ale mi to nie przeszkadza. Wybór jest duży od dań mięsnych po zupy i dania wegetariańskie, czy pizzę, ale ruch też mają spory. Czasem się zastanawiam czemu ja tego interesu nie otworzyłem, bo myślę, że obroty mają spore i zarobki lepsze niż mój szef.
Ewelina jest jedyną u nas wegetarianką, więc ona szybko uporała się ze swoim wyborem, ja jak najbardziej lubię mięso więc wziąłem gulasz z ryżem, bo za kaszą jaglaną nie przepadam, chłopaki też tam pobrali coś z mięsa i po opłaceniu rachunku, zajęliśmy miejsca za stołem po około 20 minut oczekiwania, w kolejce jak za PRL-u. Nigdy nie spieszymy się z obiadem, mamy według regulaminu 20 minut, ale nam to schodzi do pół godziny, nikt nas jednak nie wylicza do minuty, to jest fajne w tej pracy.
− Ponuro się ostatnio zrobiło na dworze i taki ziąb - zagadnął Michał.
− A co ja mam powiedzieć chłopaki, jak tu teraz nosić spódniczki i nie zmarznąć, co? - odparowała Ewelina.
− Ewelcia co tam mróz, ważny jest wygląd nie? - przygryzłem nieco.
− Michał podjął temat – tak koleżanko dla wyglądu, trzeba się poświęcić, chcesz kusić menów, nogi od zima ci nie odpadną a i dekolt nie zamarznie, dobrze mówię chłopaki?
− Lepiej już jedzmy - urwała temat Ewelinka.
Dalej już rozmowa się nie kleiła i zjedliśmy w milczeniu, poza kilkoma krótkimi uwagami. Do fajrantu mam jeszcze sporo czasu, a ten im bliżej 15:30 dłuż się. Nie wiem czy każdy tak ma, ale czas z rana szybciej mi leci niż po południu. Nie jestem rannym ptaszkiem, ale lepiej mi idzie praca rano, gdzie mam więcej energii niż po lunchu, dopiero wieczorem wraca mi werwa. Chyba powinienem być południowcem i tak jak we Włoszech, powinienem mieć poobiednią sjestę. Po lunchu już każdy sam planuje sobie resztę dnia, nie mamy rytuału wspólnej kawy czy pogawędek jak z rana. Muszę przyznać, że dobrze mi się tu pracuję, lubię swoją pracę, chociaż czasem nie chce mi się wstać i tutaj przychodzić. Gdybym tylko wygrał w totka, tak w te dni sobie tłumaczę i mimo wszystko wstaję i pokonuję kolejne etapy drogi do pracy, to już nie będę musiał pracować.
Z moimi zadaniami wyrabiam się z reguły do 15:15 i około tej godziny zaczynam rytuał końca pracy. Robię raport na koniec dnia, zamykam aplikacje i chowam moje wszystkie zabawki do szafki, przed zamknięciem laptopa, zerkam jeszcze na sekundę na portal sportowy. Tak kończę dzień w pracy, czy wrócę tu jutro jak zawsze, nie wiem? Zawsze nie znaczy wcale zawsze, tylko do pewnego czasu.
CZYTASZ
Dwa dni z życia wariata
LosoweWszystkie postacie w tej historii są fikcyjne i wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń, jeśli jest, to jest przypadkowe. Normalność to nienormalność!