Rozdział 1.

1.2K 57 25
                                    

Ekspres do kawy buczał już od kilku dobrych minut, a lampki przy przyciskach migotały miarowo, dając znać, że czas oczekiwania na parzenie jeszcze się wydłuży. Adam westchnął cicho z rezygnacji do urządzenia. Nie miało ono żadnych wyższych uczuć i nie mogło mu odfuknąć; jeżeli już to przypadkowo wydać dźwięk dezaprobaty w postaci piknięcia, sygnalizującego za niski poziom wody w zbiorniku. Mężczyzna spoglądał co rusz zza pliku papierów, rozłożonych na stole kuchennym i sprawdzał, czy jego ekspres wreszcie sfiniszował zadanie, które ten od lat codziennie mu fundował. Przetarł zmęczone oczy i wrócił wzrokiem na małe literki, lustrując je od góry do dołu, od lewej do prawej i czasem nawet wspak, próbując doszukać się sensu niektórych wyrażeń, stworzonych przez jego przełożonego. Kto by pomyślał, że przy pracy fizycznej będzie się również zajmował papierologią i biurokracją. Na pewno nie on!
Zaznaczył parę podpunktów i dopisał krótkie notatki w miejscach, gdzie było to wyjątkowo konieczne. Na dole kartki postawił swój zamaszysty podpis "AM" i odrzucił ją niedbale na stertę, znajdującą się przed nim. Nachmurzone spojrzenie powędrowało na drugi stos, oznakowany symbolicznie jako "Pozostałe do wypełnienia". Było ich zdecydowanie więcej niż tych faktycznie przerobionych przez niego w ostatniej godzinie.
Osunął się lekko na twardym krześle, spowitym czarną skórą. Rozejrzał się dookoła, jakby szukał istoty zdolnej zrobić to za niego. Albo chociaż kogoś, kto poda mu tę cholerną kawę z ekspresu i nie będzie głupio pytać, jak jego ex, dlaczego ciągle tylko to pije. Bo jest za wcześnie na piwo -tak wyglądała odpowiedź.
Niestety w jego mieszkaniu nie było nikogo poza nim samym i kilkoma pająkami pod łóżkiem i za szafą.
Telefon na blacie zabzyczał, wybijając go z rytmu donikąd-nieidących przemyśleń. Ekran rozbłysnął, a na nim wyświetliło się powiadomienie o nowej wiadomości.
No tak, zazwyczaj mieszkał sam. Dopóki nie nawiedził go jego beztroski przyjaciel, nie znający dnia ani godziny.
Wiadomość brzmiała następująco:

Zygmunt:
ey kurwa

Po ekspresji zawartej w przekazie domyślił się, że nastepnym SMS-em będzie albo świetna historia, w której brał udział minutę temu, albo pytanie, na jakim dziale znajdzie papier do pieczenia w supermarkecie. Po nim nigdy nie mógł się spodziewać monotematyki.
Czekając na dalszą część wydarzeń z drugiej strony, wrócił do picia kawy, wykorzystywania czarnego tuszu w długopisie i zerkania co parę minut za okno, by sprawdzić, czy przestało wreszcie kropić.
Był koniec sierpnia, został miesiąc do końca lata, a mimo to pogoda dawała się we znaki, coraz śmielej naznaczając drogę, którą przyjść miała do ich miasta jesień. Szare niebo mieszało się z równie szarymi blokami przedmieścia, gdzie mieszkał Adam. W pewnych bardziej mglistych momentach dnia, ciężko było stwierdzić, gdzie kończą się dachy budynków, a gdzie, rozpoczyna chmurne sklepienie. W takie dni jak te nie miało się ochoty na nic poza zapadnięciem w miękką kanapę w salonie, ubranie grubej bluzy i oglądanie dennych programów telewizyjnych bądź Netflixa (o ile miesięczne wydatki mu na to pozwalały, ostatnimi czasy coraz rzadziej).

Zygmunt:
Nie wydaje ci się dziwne, że pracujemy już tyle czasu, a jeszcze ani razu nie spotkaliśmy się na żadnej akcji??

Zygmunt:
suspiszys

Adam trzymał telefon w dłoniach, co jakiś czas przecierając twarz. Może chciał zmyć z niej zmęczenie, malujące się w jej wyrazie, może był to bezwiedny tik, pojawiający się zawsze, gdy nie potrafił zniżyć się do poziomu swojego rozmówcy.

Adam:
Suspicious* Ponglish na poziomie, widzę

Adam:
Nie dziwi mnie to, jeśli już to zadowala...

Zygmunt był jego przyjacielem jeszcze od czasów szkolnych. Nie pamiętał już dokładnie, jak się poznali ani jak do tego doszło, że tak dwie różne osoby zdołała połączyć więź porozumienia. Przypuszczał, iż w innych warunkach najprędzej zostaliby wrogami, ewentualnie... Nie, właściwie żadna inna kategoria nie wpisywała się adekwatnie w to, kim mogliby dla siebie być. Krasiński był bardzo specyficzną osobą, taką do uwielbienia lub do nienawidzenia. Los chciał, że to akurat Adam dostał go w spadku i od kilku dobrych lat znosili się nawzajem -z lepszym bądź gorszym skutkiem.
Wracając myślami do jego wiadomości, zaczął się zastanawiać, jak to się stało, że obaj poszli do podobnej branży... Do świętej trójcy -jak to się mówiło w ich kręgach.

"-Dobra, zrobię to na trzy-cztery, a ty sobie szykuj popitę -powiedział jawnie rozbawionym głosem.
Siedzieli we dwoje w pokoju Zygmunta. Był letni, lipcowy dzień. W normalnych okolicznościach już dawno wyszliby na zewnątrz, pograli w koszykówkę albo włóczyli się bez celu po zakurzonym, gwarnym mieście. Zajmowali dwa krzesła obok siebie, przed nimi na biurku stała połówka wódki z jakiejś imprezy, puszki Pepsi i kanapki pozostałe z niedokończonego śniadania.
Adam wpadł tego dnia bardzo wcześnie, budząc przyjaciela, który korzystał z wolnego czasu po maturze. Gdy ten zwijał się na łóżku, oponując przed wstawaniem, Adam zrobił im jeść. Czuł się w tym domu, jak u siebie. Czasem nawet lepiej niż w swoim własnym, choć rodzice Zygmunta wcale nie byli jakoś lepsi od jego.
-Boże, nie sraj tak. Na pewno się dostałeś -przewrócił oczami Krasiński, gdy po raz kolejny lustrował przyjaciela zaspanym spojrzeniem i widział, jak jego mięśnie drżą ze zdenerwowania. Nie rozumiał, jak taka błaha rzecz może doprowadzać człowieka do takich nerwów. Nie był nieczuły, jednak dość obojętnie podchodził do tematu ich matury i studiów, odkąd wiedział, że i tak nie będzie mu dane na nie iść.
Obaj chodzili do jednej klasy w liceum i im obojgu bardzo zależało na dostanie się na medycynę. Właściwie już od pierwszej klasy mieli taki plan.
Zygmunt potrząsnął lekko głową i wszedł na stronę internetową rejestracji na Uniwersytecie Medycznym. Wpisał login i hasło Adama -do każdej strony miał takie samo -i przejechał palcem po ekranie w poszukiwaniu wyników przyjęć.
Mickiewicz spoglądał na niego, to z rezygnacją, to z radosnym oczekiwaniem. W jego umyśle powstała mieszanka wybuchowa najrozmaitszych emocji, których nie potrafił dłużej hamować. Umówili się, że zaczną pić po oficjalnym przeczytaniu jego rezultatu przez Zygmunta. Zanim ten jednak zdążył otworzyć usta, Adam porwał kieliszek z alkoholem i zamaszystym ruchem przelał jego zawartość do gardła.
-Jesteś żałosny... -skwitował to zachowanie z widocznym uśmieszkiem. -Ale chyba już możesz nam polewać... -powiedział enigmatycznie, przysuwając Adamowi pod nos wyświetlacz smartfona. Na ekranie widniał zielony prostokąt, w środku którego małymi literkami napisane było "ZAKWALIFIKOWANY".
Chlopak otworzył szerzej oczy zaskoczony. Źrenice przeskakiwały z litery na literę, z wyrazu na wyraz. Tylko po to, by za sekundę przyłożył kolejny kieliszek z wódką do warg, maskując zawiedzenie, spowijające jego ciało i twarz.
-Gratulacje, stary. Wiedziałem, że ci się uda -poklepał go po plecach Zygmunt. Był naprawdę dumny z przyjaciela i czekał tylko, aż ten wyjdzie z szoku i będą razem śmiać się i żartować, jak bardzo Mickiewicz bał się takiej głupoty.
-Gówno się udało -parsknął. -Nie dostałem się na medycynę, tylko na drugi wybór. Na chuj mi to ratownictwo? -zmarszczył brwi i odchylił się ciężko na oparcie krzesła."

No, właśnie... To pytanie zadawał sobie do dziś. Tym razem nie było inaczej, gdy zakładał pomarańczowo-czarny uniform i przewieszał sportową torbę przez ramię. Schował telefon do kieszeni i ostatni raz spojrzał na swoje ciche, małe mieszkanie. Czy z nim, czy bez niego wydawało się bez życia i energii. Nie podobało mu się to zwłaszcza, że ostatnio robił w nim remont. Dokładnie po jego ostatnim rozstaniu z dziewczyną. Nie potrafił patrzeć w ten sam sposób na meble i pomieszczenia, wiedząc, że ona kiedyś ich dotykała i używała. Potrzebował więcej sterylności i prywatności. A poprzedni wystrój krzyczał mu prosto w twarz "To ona cię zniszczyła".
Wyszedł na klatkę, zamykając szczelnie drzwi.
Droga do pracy upłynęła mu zaskakująco szybko, podobnie jak zmiana w szpitalu. Jako ratownik medyczny odbierał najróżniejsze wezwania. Często były to zagrożenia życia albo sytuacje wymagające natychmiastowej reakcji, gdzie najdrobniejszy błąd mógł zaważyć na ludzkim istnieniu. Oraz na jego dalszej karierze. Pracował w tym zawodzie już dobre trzy czy cztery lata i z czystą satysfakcją odhaczał każdy kolejny dzień, w którym bilans poniesionych strat sięgał zera. Jeszcze nigdy nie poniósł porażki w postaci czyjejś śmierci i dbał o ten tytuł bardziej niż o własne zdrowie. To mogło być lepsze... Ale szewc bez butów chodzi, powtórzył w myślach sentencję kolegi z karetki, który po każdej akcji wysiadał z wozu i spalał trzy papierosy pod rząd.
Westchnął przeciągle, czekając w małym kantorku na kolejny sygnał do ruszenia na miejsce wypadku lub prewencyjną wizytę w czyimś domu. Przeglądał internet w swoim telefonie dla zabicia czasu. Zbliżał się koniec jego zmiany i modlił się uparcie w myślach, aby ostatnie wezwanie nie okazało się zapaleniem benzyny na stacji paliw albo zakleszczeniem dwójki nastolatków. Na ostatni przykład prawie żachnął z dezaprobaty.
Nie wiedział jeszcze jak szybko słowa Zygmunta staną się dla nich prorocze.

Dom Dziecka FF -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz