Rozdział 4.

462 51 7
                                    

Serce biło mu coraz mocniej w piersi, dając niemiłe odczucie, jakby jego klatka piersiowa miała zaraz wybuchnąć. Krew buzowała w żyłach, przelewając się do głowy i tworząc w niej niesamowicie wysokie ciśnienie. Zamknął powoli oczy, nie mogąc wytrzymać nadmiaru impulsów, wyłapywanych przez źrenice. Czuł się słabo i miał ochotę zwymiotować, ale pachnąca tapicerka w samochodzie skutecznie go od tego powstrzymywała. Już i tak było mu źle z myślą, że ktoś "normalny" zaprosił go do tego "normalnego świata" i pozwolił wsiąść do swojego auta. Juliuszowi było co najmniej głupio. Nie pamiętał, kiedy ostatnio przyszło mu podróżować czymś innym niż autobus lub tramwaj. Może dlatego bez namysłu przystał na propozycję mężczyzny. To także było glupie. Nawet go nie znał.
-Dobrze się czujesz? -zapytał Adam, nerwowo zerkając na swojego bladego pasażera.
-Nie... -wyjąkał.
-Już prawie jesteśmy na miejscu -zapewnił go, wjeżdżając na osiedle, a następnie parkując pod swoim blokiem.
Chłopak nie odezwał się, jednak czując miarowe zwalnianie pojazdu, otworzył oczy, by zobaczyć, czy to faktycznie koniec ich podróży. W następnej sekundzie tego pożałował, widząc przed sobą zupełnie obcą okolicę. Serce podeszło mu do gardła, sprawiając, że nie był w stanie się poruszyć.
-To nie jest mój dom -powiedział poddenerwowany, podrywając się z siedzenia i odpinając pasy.
-Myślisz, że odstawię cię tam w takim stanie? -uniósł lekko brwi i przyglądał się wystraszonemu nastolatkowi.
-A co lepszego możesz zrobić? -trzymał drżącą dłoń na klamce drzwi, będąc w każdej chwili gotowym do wyjścia z samochodu i złapania nocnego autobusu.
-Nic ci nie zrobię... -powiedział skonsternowanym głosem. -Nie bez powodu jestem ratownikiem -uśmiechnął się nikle, próbując przekonać go do wiarygodności swoich słów.
Juliusz pokiwał niemrawo i wysiadł z auta. Nie zastanawiał się zbyt długo nad Adamem. Tacy ludzie jak on nie istnieli w jego podwórkowym słowniku. Bezinteresowni. Stanął o własnych siłach na twardym, pooranym betonie i podpierając się lekko o otwarte wciąż skrzydło drzwi, zgiął się wpół i zwymiotował resztę zawartości żołądka. Praktycznie samą krew.
Zanim udało mu się dojść do siebie i powstrzymać cisnące się do oczu łzy, Adam pojawił się za nim, odgarniając mu włosy z czoła i podając chusteczkę higieniczną z kieszeni spodni.
-Już spokojnie -jego głos zdawał się dobiegać gdzieś z oddali. Trzymał mu dłoń na plecach i czekał cierpliwie, aż ten podniesie się wreszcie do pionu. Czy tego chciał, czy nie -Juliusz był zdany tylko na niego. Nie miał nawet siły, by zaprotestować, gdy mężczyzna prowadził go do, prawdopodobnie swojego, mieszkania na pierwszym piętrze. Pokonał paręnaście schodów na wdechu, nie patrząc pod nogi. Światło na klatce biło go po oczach, a pot na ciele sprawiał, że robiło mu się coraz goręcej. A może zwyczajnie miał gorączkę i to, co widział teraz było zwykłym mirażem.
Weszli do środka niewielkiego domu. Skąpany w odcieniach brązu i czerwieni z dodatkami czarnych i złotych elementów. Dużo drewna, mało połysku. Wodząc wzrokiem po najbliższych elementach wystroju, chłopak uznał je za dość przytulne. W zasadzie luksusowe i z przepychem w porównaniu do małego pokoiku, który kilkanaście lat dzielił z innymi dziećmi z sierocińca. To mieszkanie zdawało się dla niego ogromne, wręcz niepraktyczne dla kogoś, kto rezydował tu sam.
Przeszedł za mężczyzną z przedpokoju do salonu, by następnie zostać popchniętym na ciemną kanapę, znajdująca się w centrum pokoju. Usiadł nieśmiało na jej skraju, rozglądając się za postacią, która zniknęła prawdopodobnie w kuchni.
Zegar na ścianie wskazywał grubo po pierwszej w nocy. Był zmęczony i wycieńczony, a przed nim czekała jeszcze droga powrotna do przykrej rzeczywistości. Jak bardzo obawiał się wejścia z nieznajomym do jego mieszkania, tak bardzo pragnął z niego nie wychodzić. Podobało mu się tutaj. Pomimo dręczących go szpilek zazdrości w sercu, podziwiał ludzi, którzy potrafili ułożyć sobie życie i korzystać z niego bez pomocy innych. On dopiero od godziny miał osiemnaście lat, a już czuł na barkach jarzmo odpowiedzialności i niespłaconych pożyczek.
Westchnął przeciągle, opierając się o wygodną sofę i wlepił zamglony wzrok w ogromny telewizor plazmowy, znajdujący się dwa metry przed nim.
Adam wrócił do pokoju, zasiadając obok swojego gościa i podając mu butelkę wody oraz opakowanie tabletek przeciwbólowych.
-Pij dużo, a to możesz wziąć rano, jak ci nie przejdzie -wydawał polecenia, jednak nie brzmiały one w żaden sposób ofensywnie a opiekuńczo.
-Dziękuję... -nie wiedział, co powiedzieć, więc zakończył wypowiedź na wyrażeniu wdzięczności za pomoc. Nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś był dla niego tak dobry. Wszystko zawsze opierało się na korzyściach. A co z tego miał Adam?
-No... To ja się będę zbierał do siebie... -zaczął ponownie, jednak zanim udało mu się dodać przekonania do tonu swego głosu, Mickiewicz natychmiast zaoponował:
-Chyba sobie żartujesz. Zostajesz tu, dopóki nie wytrzeźwiejesz -mierzył Juliusza zimnymi niebieskoszarymi oczami.
-To jeszcze z tydzień będzie... -zażartował, choć wcale nie było mu do śmiechu.
-Więc zostaniesz jeszcze tydzień -odparł bez cienia sarkazmu.
-Wszystkim tak pomagasz jak mnie? -wypalił wreszcie, czując narastającą mieszaninę litości z jego strony i niekomfortowej pozycji, w jakiej się znalazł.
-Chyba nie -powiedział zgodnie z prawdą.
-To miłe...
-Czemu trafiłeś do domu dziecka? -zmienił od razu temat, również zapadając się w miękkim materacu obok Juliusza.
-Nie chcieli mnie -odparł beznamiętnie. Adam otworzył szerzej oczy w niedowierzaniu. Jakkolwiek złe relacje nie dzieliłyby go z własnymi rodzicami, była to dla niego zupełnie obca sytuacja. Juliusz, który od urodzenia przebywał samotny i porzucony, przestał przykładać wielką wagę do swojej przeszłości.
-Przykro mi... -odparł niezdarnie, bo cóż więcej mógł powiedzieć w tym momencie. Zresztą sam zapytał, więc mógł się spodziewać nieprzyjemnej odpowiedzi.
-Nie trzeba, to nic wielkiego -posłał mu uśmiech, zapewniając, że nic się nie stało.
-Nie jesteś zły?
-Może gdybym ich znał, to czułbym się źle -zamyślił się na chwilę. -Ale oddali mnie zaraz po narodzinach, więc nie mam na kogo przelewać tej złości -wzruszył ramionami, jakby rozmowa wcale nie dotyczyła tak poważnego tematu a jakiejś błahostki.
-To beznadziejne, że ludzie decydują się na dzieci, a potem nie są w stanie ponieść za nie odpowiedzialności i je oddają. Mogli się w ogóle nie starać -przewrócił oczami zirytowany i rozżalony, bo doskonale zdawał sobie sprawę, jak to jest być odrzuconym przez własnego rodzica. A co dopiero, kiedy matka albo ojciec całkowicie się ciebie wypierali...
-Widocznie moi się nie starali -skwitował ironicznie. Adam westchnął cicho na te słowa.
-Wiesz, że nie jesteś sam -położył ciepłą dłoń na jego ramieniu.
-Tak się czuję.
-Ja czasem też... Możemy być razem sami -po raz kolejny starał się uratować sytuację i wisielczy nastrój swoim słabym humorem. Zdawał sobie sprawę, że przez większość czasu szło to na marne, a własną skuteczność mógł liczyć jedynie w stratach. Tym razem jednak coś było inaczej.
-Możemy... -pokiwał głową, czując ciepło przelewające się przez jego ciało. Spojrzał w jego kierunku, wpatrując się wcześniej uparcie w sosnowe meble i upewniając się, iż nie był to zwykły żart. Ale w jego oczach nie był w stanie wyczytać nic poza potwierdzeniem sensu usłyszanych słów.
-Wiem, że to głupie, bo praktycznie się nie znamy -dodał po narastającej w ich uszach ciszy. -Mieszkam tu sam, więc gdybyś chciał, to chętnie cię przyjmę jako współlokatora. Chyba nie masz nic do stracenia, zapewniam bezpłatną opiekę medyczną i umiem coś tam gotować... -podrapał się nerwowo po karku, bojąc reakcji ze strony młodszego chłopaka.
-Chciałbym... -setki myśli przelatywały przez jego umysł, nie mogąc uwierzyć w to, co przed sekundą się stało.
Zmęczenie całkowicie wyparowało z jego organizmu, podobnie jak alkohol. Czuł się skołowany -tym razem nie od wódki, a od propozycji, która zapadła między nimi. Nigdy nie wierzył w Boga, ale jeśli miał podać jedną sytuację, dzięki której choć na moment zakwestionował jego nieistnienie -to właśnie był ten dzień, ten jeden moment. Zepchnął wszystkie za i przeciw na dalszy plan, dając się ponieść skrajnym emocjom, kotłującym w jego, i tak już, pełnej myśli głowie. Mężczyzna przed nim na pewno wiele razy uratował kogoś przed śmiercią, to był w końcu jego zawód, ale czy był świadom, że właśnie dał nowe życie temu komuś przed sobą?
-Tylko znajdę jakąś pracę, żeby móc płacić za czynsz -powrócił szybko do rzeczywistości i faktu, iż nie miał na razie grosza przy duszy. -Ale jeśli poczekasz, to...
-Nie martw się tym na razie -poklepał go przyjacielsko po ramieniu. -Możesz się tu przeprowadzić nawet zaraz. Wiem, że to trudne dla ciebie...
Juliusz czuł, jak niewidzialna pięść zaciska się na jego gardle, utrudniając przełykanie i oddychanie. Jego czarne oczy ponownie tej nocy zaszkliły się, a on sam, nie myśląc kompletnie nad tym, co robi, przysunął się do Adama i przytulił do niego.
Nie dbał o to, jak zostanie to zrozumiane przez mężczyznę. Dla Julka było to jak najpiękniejszy sen. Nie chciał się z niego budzić...
Szersze ramiona mężczyzny oplotły jego drobne ciało bez najmniejszego problemu, a ręce powoli głaskały go po plecach.
-Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin tak w ogóle -zaśmiał się, gdyż przyszedł z tą nowiną dość nie w porę. -Mam nadzieję, że na następne uda mi się wpaść, zanim zaczniesz pić -zachichotał pod nosem.
-Dziękuję -wyszeptał z trudem, przytłoczony nadmiarem emocji i informacji, które opadły na niego w ciągu dosłownie kilku minut.
-Oby teraz było już tylko lepiej...
-Już jest.

Dom Dziecka FF -SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz