Rozdział 8

1.3K 139 37
                                    


Miałem paskudny humor. Nie dość, że prawie potrącił mnie samochód, to Zeus wypiął się na mnie tyłkiem i został w ciepłym mieszkaniu Aleksa. Mimo że średnio się dogadują to w jednym się zgadzają. W sobotni ranek nie mają zamiaru nigdzie się wybierać. Wolą leżeć odłogiem i nie ruszać się aż do obiadu.

Dwa parszywe lenie.

Moim pierwszy przystankiem tego poranka był basen, ale nie tylko. Obiecałem spotkać się z kimś, z kim miałem coraz lepszy kontakt.

Dlatego właśnie wbiegłem wesoło po kamiennych schodach, minąłem babcie posyłające mi krzywe spojrzenie i pchnąłem ciężkie drewniane wrota. Natychmiast powitał mnie chłód i głucha cisza. Poprawiłem torbę na ramieniu i nie przejmując się moimi głośnymi krokami, ruszyłem szybko w stronę krzyża przy nawie głównej.

Minąłem starszą panią klęczącą w ostatniej ławce oraz kobietę z wózkiem siedzącą po prawej stronie. Nie przejmowałem się hałasem, właściwie to do niego już przywykłem. Zawsze mi towarzyszył gdy byłem w kościele. Zawsze tworzony przeze mnie.

Widziałem doskonale gdzie iść. Zaraz kiedy skończyły się ławki i byłem przy ołtarzy, skręciłem gwałtownie w lewo i ruszyłem do małej wnęki ukrytej za kolumną. Jej wnętrze można było dostrzec tylko ze szczytu ambony.

– Powinieneś klęknąć, idąc tu.  – Dobiegł mnie złośliwy głos, jeszcze zanim dostrzegłem jego właściciela.

Nie mogłem powstrzymać się od parszywego uśmiechu.

Zrobiłem to. Kląkłem niedbale obijając prawe kolano o zimną posadzkę kościoła, tak jak mi zasugerował ten paskudny głos.

– Nie mi, głupku. Jezu.

Już nie powstrzymałem śmiechu. Wyszczerzyłem się szeroko i zajrzałem do ciemnego kąta tego „sanktuarium".

Teodor siedział tam na szarym kocu i trzymał różaniec, pewnie odmawiał zdrowaśki by Bóg dał mu cierpliwość do mojej osoby. Był skulony, opierając łokcie o kolana. Mimo że przechodził palcami od jednego koralika do następnego, patrzył prosto na mnie swoimi złotymi oczami.

– Musisz być taki przekorny?

W odpowiedzi rzuciłem moją torbę pod jego nogi i sam się władowałem na miejsce obok niego. Koc był na tyle duży, że zmieścił nasze dwa tyłki, ale słabo chronił przed zimnem kościelnej posadzki.

– Też tęskniłem, Eminencjo – parsknąłem, bez skrupułów szturchając go łokciem.

Spędzając z nim czas, czułem się tak samo jak w liceum. Beztroski, szczęśliwy gówniarz, który lubi robić nieprzyzwoite rzeczy ze swoimi kuplami. Naprawdę. Teodor był dla mnie odskocznią od rzeczywistości. Z Aleksem dzieliłem się wszystkim, Teodor był miłą odskocznią od problemów. Miał podobne nawyki i poczucie humoru. Przy nim znów czułem się jak beztroski dzieciak, nie mający większych problemów.

Szkoda, że Aleks nie akceptuje tej znajomości. Twierdzi, że to zbyt niebezpieczne i podejrzane. Wiedziałem, że pozwala mi się spotykać z Teodorem tylko dlatego, żebym nie wytknął mu, że jest zazdrosny. Jest na tym punkcie wyczulony. Strasznie się denerwuję jak tylko mu to zarzucam.

– Przyniosłem ambrozje. Skoczyłem specjalnie na Olimp, nie musisz dziękować – kontynuowałem wyjmując paczkę fajek z kieszeni skurzanej kurtki.

– Nie wiem czy przyjęcie tego nie będzie herezją – parsknął wyjmując jedną fajkę z opakowanie.

– Nie martw się, mój boski blask osłoni cię od spojrzenie twojego Boga. – Sam wyjąłem jednego papierosa, a resztę rzuciłem sobie pod nogi.

Absolut 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz