I.3.

1.8K 131 29
                                    

Agnieszka

Lipiec 1983

Właśnie skończyłam studia, a w Polsce dwudziestego drugiego lipca skończył się stan wojenny. Znowu otwarto granice. Moja przyjaciółka dostała możliwość wyjazdu do Włoch, do pracy przy zbiorze pomidorów, ale bała się jechać tak daleko sama. To była południowa Kalabria, dla nas koniec świata... Namawiała mnie tak długo, aż się zgodziłam.

Z nas dwóch, to ja skończyłam filologię włoską i dobrze znałam język. Ona studiowała romanistykę, bo od liceum kochała Francję i wszystko, co z nią związane. Ona była zafascynowana Wolterem i Verlainem, a ja Dantem i Petrarką... Włochy kojarzyły mi się z wyjątkową kulturą, starą cywilizacją i niezwykłą sztuką. Zgodziłam się na ten wyjazd nie tylko dla Moniki, ale też żeby zobaczyć to wszystko. Obiecałyśmy sobie, że kiedy skończymy pracę, nie wrócimy od razu do Polski, tylko pozwiedzamy.

Nasz autokar toczył się przez całe północne Włochy, a ja mogłam napawać wzrok przepięknymi krajobrazami, cudownym klimatem. Już było gorąco, ale dopiero od Rzymu poczuliśmy, co to znaczą południowe upały. A do Kalabrii było jeszcze daleko.

W sumie przejechaliśmy ponad dwa tysiące dwieście kilometrów w ciągu dwóch dni. Kiedyś to byłaby dla mnie niewyobrażalna odległość. Najdłuższa podróż, jaką dotąd odbyłam, to było czterysta kilometrów nad Bałtyk Ale widoki za oknem i miłe towarzystwo, a przede wszystkim perspektywa przygody powodowały, że nie czułam zmęczenia ani znużenia, a jedynie ekscytację.

Na miejsce przyjechaliśmy późnym popołudniem. Przywitało nas dwóch bardzo sympatycznych Włochów, z których jeden ciągle gapił się na Monikę. W sumie mogłyśmy się tego spodziewać. Monia była jasną blondynką, a taka musiała mieć we Włoszech powodzenie. Ona chyba też nie miała nic przeciwko zainteresowaniu przystojnego bruneta, bo ciągle się do niego uśmiechała. Ja wolałam udawać, że ich nie widzę. Tak czułam się bezpieczniej.

Pamiętałam, co mówiła mi mama przed wyjazdem. Że Włosi tylko czyhają na to, żeby uwieść piękną jasnowłosą Słowiankę. Nie zamierzałam ułatwiać im zadania, nawet jeśli nie podejrzewałam, żeby ktokolwiek się mną zainteresował. Przecież ja nie byłam blondynką. Wyglądałam zupełnie przeciętnie. Miałam za to przewagę nad pozostałymi uczestnikami naszej „wycieczki". Tylko ja znałam dobrze włoski, więc od początku tłumaczyłam słowa Włochów i wszyscy zwracali się do mnie z pytaniami. Tak dowiedzieliśmy się, gdzie mamy spać, co będziemy robić i że na wieczór jesteśmy zaproszeni na wspólną kolację pod gołym niebem. To było coś!

Wieczorem, kiedy zdążyliśmy się już ulokować w pokojach, rozpakować i odświeżyć, całą grupą poszliśmy na kolację. Jakie było moje zdziwienie, kiedy się okazało, że ta kolacja wygląda jak takie małe polskie wesele. Były długie stoły, które mogły pomieścić w sumie z pięćdziesiąt osób, do tego dużo jedzenia i... muzyka. Prawdziwa włoska muzyka, grana na żywo. Nie chciałam tego jeszcze przyznać, nawet sama przed sobą, ale zaczynało mi się tam naprawdę bardzo podobać.

Zaraz po kolacji podszedł do mnie drugi z tych Włochów, którzy nas dzisiaj przywitali.

Ciao, bellissima – przywitał się.

Cześć piękna? Jaka piękna? – zastanowiłam się i obróciłam za siebie, żeby sprawdzić czy tam nie stoi Monika, bo to musiał być tekst do niej. Ale nie. Moniki za mną nie było, za to Włoch, na początku trochę zdezorientowany moim zachowaniem, chyba odzyskał rezon, bo powtórzył:

Ciao, bellissima! Va bene?

– Do mnie mówisz? – spytałam, patrząc mu w oczy. Był bardzo przystojny. Miał czarne włosy i ciemne oczy, śniadą cerę i był sporo wyższy ode mnie. Normalnie zmiękłyby mi kolana, ale nie rozumiałam, co się dzieje, dlatego wolałam zachować czujność.

– Tak, do ciebie, ślicznotko – powtórzył.

– Mam coś przetłumaczyć? – spytałam znowu, doszukując się jakiejś roli dla siebie w tym przedstawieniu.

– Nie. Chciałbym wiedzieć, jak masz na imię – odpowiedział. – Bo ja jestem Luciano – dodał, wyciągając do mnie rękę.

– Agnieszka – przedstawiłam się delikatnie ściskając jego dłoń. – Agnese – dodałam po włosku, żeby zrozumiał, co to za imię.

– Agnesska? – spytał, śmiesznie wymawiając moje imię.

– Si.

– A więc mówisz po włosku? – zagadał, niezbyt inteligentnie. No bo przecież słyszał, że mówię. Rozmawiałam z nim.

– Potrzebujesz czegoś ode mnie, Luciano? – spytałam.

– Tak. Mogę prosić cię do tańca?

– Możesz – zgodziłam się w odruchu spontaniczności.

Wszystko mi się tam podobało. Klimat, jedzenie, muzyka, atmosfera... i ten Włoch, Luciano. On też mi się podobał. Kiedy tańczyłam z nim tego wieczoru, czułam się, jakbym była kopciuszkiem na balu z księciem. Wszystko się zgadzało poza jednym. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Luciano nie jest księciem, a jego rodzina to banda potworów. Byłam oczarowana i wydawało mi się, że przyjechałam zbierać pomidory do raju na ziemi.



***

* wł. Cześć piękna. Jak się masz/wszystko w porządku?

** wł. tak.

ZŁY [WYDANY - KSIĄŻKA I E-BOOK]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz