Rozdział IV

35 9 1
                                    

Kumbrię, krainę ogromnie piękną, tego dnia odwiedzić miała śmierć. Na pierwszy ogień wysłano zespół czwarty, prawie najstarszy. Walczyć mieli od zaraz aż do zmierzchu. Przedtem jeszcze, zebrali się by wspólnie odśpiewać hymn. Był tak wyrazisty, jak gdyby dyrygował nim sam John Smith. Uczucia tagrały nimi najprzeróżniejsze. Strach wykłócał się z odwagą, ból na moment gasł, pozwalając ożyć podnieceniu. Niemniej najważniejsze jednak stały się serca, wszystkie pełne wigoru i szaleństwa. Bowiem ci chłopcy, gotowi oddać za ojczyznę nie tylko honor ale i zapłacić życiem byli też świetnie przygotowani. Doskonale wiedzieli jak myśleć, działać, zabijać.

Do chwili wyjścia na front, zostały im jeszcze niewiele ponad dwie godziny. Czas ten każdy, według tego co uważał teraz za najsłuszniejsze, mogł spędzić wszelako. Jack, z natury raczej spokojny, tak też przetrwał ów dzień. Pragnął, być może ostatni raz, doświadczyć pełni ukojenia. Uwielbiał muzykę. Sztukę. Udało mu się zdobyć na trochę, pożyczony z pobliskiej knajpy, gramofon i vinyl Gene Vincenta. Przyniósł dwa piwa, odpalił cygaro. Zatapiając się w słowach artysty, na ułamek sekundy znalazł się u boku żony. Było wcześnie. Ona piła kawę, on czytał gazetę. Tak bardzo za tym tęsknił. Za rutyną, która już na zawsze pozostanie definicją miłości.

***

Wyruszyli. Jak wcześniej nie szczędząc od rozmów, śmiechów, tak teraz niemal cały oddział milczał. W ich oczach jak na zawołanie, w parę chwil pojawił się morderczy zapał, spragniony mordu. Na twarzach wypisane mieli "walczyć do upadłego". Wszystko inne przestało mieć znaczenie. Liczyło się tylko tu i teraz. Śmierć za życie.

Po dotarciu na miejsce, rozeszli się. Connor, ten w którego obronie pierwszego dnia stanął Will, dostał rozkaz zajęcia okopów, nazywanych przez resztę tymi "ostatnimi". Umiejscowione najbliżej bunkrów wroga, były czymś na wzór przynęty. Wysyłano tam najsłabszych, najmniej potrzebnych, by zwabiali nieprzyjaciela, którego później łatwiej odstrzelić. Niewielu nieszczęśnikom dane było wyjść z tego cało.

Wystraszony chłopaczyna, ledwo w stanie był utrzymać broń. Ręce drżały mu okropnie. Zimny pot przyprawiał o mdłości, łzy prosiły by wrócił do domu. Wiedział, że nie może się sprzeciwić. Pocieszał się jednak tym, że zabijać nie będzie mu dane. Pozostanie czystym do samego końca. Już dziś przecież stanąć miał przed Bogiem.

nieuchwytnyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz