Rozdział 01.

887 32 1
                                    

Marcowy poranek był jeszcze piękniejszy niż poprzedni. Od kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, był to mój najszczęśliwszy dzień. A było on cudowny, gdyż wraz moimi rodzicami kupiliśmy dom z dala od hałasu samochodów i ludzi. Po prostu dom w środku lasu.

Mój pokój znajdował się na poddaszu. Wielkie okno zamiast ściany oświetlał i nadawał wyjątkowość temu pomieszczeniu. Nie chciałam jakiś wytwornych mebli. Dwie małe komody, półka z telewizorem i duże łóżko-było to coś o czym marzyłam od zawsze. Wliczając w to mój laptop- on zawsze był na pierwszym miejscu.

Moi rodzice dobrze pracowali, a dobrze pracować łączyło się z brakiem czasu na wspólne obiady, wypady na miasto i różne takie. Także od kiedy pamiętam byłam sama.

Przez brak czasu moich rodziców, trudno mi było nawiązywać  kontakty z rówieśnikami. Tak naprawdę, to z nikim nie chciałam rozmawiać. Odpowiadało mi życie samej.

 Zgodziłam się na przeprowadzkę, bo nie miałam żadnego innego pomysłu na pogodzenie się z tym, że dla moich opiekunów bardziej liczyła się praca i pieniądze niż własna siedemnastoletnia córka. Także, miałam wszystko, prócz rodziców.

Zapisali mnie do szkoły artystycznej, za co im bardzo podziękowałam. Lubiłam bazgrać na kawałkach papieru moje uczucia i to, co mogłam zobaczyć jeżdżąc od czasu do czasu z mamą w delegację. Malowanie nadawało mojemu życiu to, czego mi brakowało.

                Gdy skończyłam układać ubrania w nie dużej sosnowej komodzie, poszłam z kosmetyczką do łazienki, którą pech dał miałam we własnym pokoju. Dlaczego nazwałam to pechem? Bo chociaż przez parę minut mogłabym po przebywać z mamą. Będzie mi brakować tych sporów o kosmetyki, chociaż zdarzały się one bardzo rzadko.

Rozczesałam moje średnie, ciemne włosy i przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze. Duże niebieskie oczy i nieskazitelna pół-ciemna skóra, ukazywały cień zmęczenia. Postanowiłam położyć się do łóżka. Zasypianie nie trwało długo. Wystarczyło zamknąć oczy, a słynny Morfeusz powitał mnie z otwartymi ramionami.

               ***

                Mój sen  nie był na tyle trwały, jak myślałam. Naciągnęłam puchową kołdrę na głowę i nawet szlochanie w poduszkę mnie nie uspokoiło. Jednak spanie samemu w tak dużym domu nie było wcale takim dobrym rozwiązaniem. Przerażał mnie ten ciągły szum wiatru i krople deszczu bijące o dach. Zasnęłam dopiero, kiedy usłyszałam tupanie szpilek mojej mamy.

                Rano przywitała mnie lekka mgła, przez co poczułam się dość nieswojo, gdyż uwielbiałam spoglądać na błękitne, bezchmurne niebo ze złotymi promieniami słońca.

Śniadanie zjadłam w samotności i dzięki Bogu po nim, usłyszałam dzwonek do drzwi frontowych. Po otworzeniu ich zaniemówiłam. Przede mną stanął dobrze zbudowany mężczyzna, na moje oko mógł mieć z dwadzieścia pięć lat. W garniturze i słuchawką w uchu. Ciemne jak zwierze lica ośmieliły moją duszę.

- Witam, Panno Morgan. Nazywam się Niall Horan, przysłał mnie pański ojciec- Josh. Od Dzisiaj będę pani szoferem. - Uśmiechnęłam się blado. Miał niski pociągający głos i średnie rozczochrane przez wiatr włosy.

- Nazywaj mnie Ness. - poprawiłam go nieśmiało i wzięłam swoją torbę ze wszystkimi rzeczami do malowania.  - Jeśli można to niech pan mnie zawiezie do szkoły artystycznej w centrum.

- Pani życzenie, jest dla mnie rozkazem. - oznajmił wskazując dłonią na czarne BMW, które stało na placu przed domem.

                Kiedy dojechaliśmy na miejsce wszyscy gapili się na mnie jak na wariatkę, a przecież ją nie byłam. Wysiadłam z auta żegnając szofera z uśmiechem. Był miły i bez wątpienia bardzo przystojny.  W głębi duszy nie mogłam się doczekać jego powrotu po mnie.

                Szkoła była dla mnie istnym rajem na ziemi. Oczywiście znacie ten sarkazm?

Co najbardziej uwieczniło mi się w mojej zakłopotanej mózgownicy? Może tylko to, że nauczyciel od szkicowania, pan Franklin, uświadomił mnie, że w rysowaniu ołówkiem najważniejsze jest to, co chcemy uwiecznić na papierze. Nie zawsze to może przestawiać obraz, czasami krótkie machnięcia ołówkiem potrafią wyrażać głębie naszej zranionej duszy. Dostałam od niego biały fartuch, przekładany za głowę. Wyglądałam w nim jak słodka pielęgniarka. Gdybym miała jeszcze na sobie białą, jedwabną koszulę...- ohyda!

                Myślałam, że skoro to szkoła artystyczna to nie będzie dużo ludzi, jednak myliłam się. Stado rozwścieczonych nastolatków, brak ciszy i skupienia. Na lekcjach widać, że każdy każdego zna i całkiem dobrze razem potrafią współpracować. Jedna dziewczyna-Stephanie próbowała nawiązać ze mną konwersację, niestety po paru próbach dała sobie spokój. Starałam się odezwać, jednak miałam w sobie wewnętrzną blokadę, którą nie mogłam przezwyciężyć.

                Gdy lekcje wreszcie się skończyły, położyłam na swój osobisty wieszak fartuch i pewnym krokiem ruszyłam w stronę chłopaka-szofera. Dookoła samochodu zauważyłam kręcących się ludzi, którzy między sobą wymieniali jakieś "cenne" informacje. Ignorując uczniów, którzy odwracali głowy, słysząc moje nieśmiałe przywitanie z Niallem, wsiadłam do czarnego cudeńka i jak inni dołączyliśmy do kolejki pojazdów, czekających na wyjazd.  

Nagle gdzieś w dali zrobiło się zamieszanie. Próbowałam jakoś przełknąć ten hałas, jednak nie udało mi się. Z wielkim oburzeniem wyszłam z samochodu i pewnym krokiem zbliżyłam się do centrum „widowiska”. Moim oczom ukazał się wysoki chłopak z ciemnymi, kręconymi włosami.

Czy on właśnie okładał jakiegoś kolesia?

Dopiero, kiedy spotkałam jego mroczny wzrok, który spoczął na mojej twarzy zaczęłam czuć, że drżę. Słyszałam swój przyśpieszony puls, poczułam suchość w ustach. Mój zdenerwowany wzrok błądził po całej długości jego ciała. Jeansy, które miał na sobie były idealnie dopasowane, a biała koszulka zdawała się czcić jego tors. 

- Na co się gapisz?! - spytał szorstkim głosem.

-J..ja..

Od Autora: Jeśli czytasz-zaobserwuj bloga :)

Czekam na komentarze z waszą opinią :)

Fifty shades of Styles FanFictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz