VIII Rozdział

107 11 1
                                    

Dziś w nocy nie mogłem spać, wciąż o niej myślałem. Spojrzałem na swój przegub. Nawet ta czarna, pozioma ósemka przypominała mi o Rose. Paranoja. Najgorsze myśli chodziły mi po głowie. Co bym zrobił gdybym ją stracił? Wiem, że nie stracę. Przecież jesteśmy nieskończeni, nieśmiertelni.

Miałem silniejsze napady ticków nerwowych niż zwykle. Nie byłem w stanie się uspokoić. Przez dwie godziny leżałem na łóżku walcząc ze swoim ciałem i swoją psychiką. Byłem wykończony. Wstałem z łóżka i usiadłem przy biurku. Księżyc będący w pełni, oświecał całe pomieszczenie. Postanowiłem, że pomogę Rose odnaleźć jej matkę, zrobię wszystko co w mojej mocy. Zacząłem wypisywać informacje, każdy najmniejszy szczegół, który znam.

Budzik. Obudziłem się, leżac na biurku. Widocznie usnąłem. Byłem tak cholernie zmęczony, że nie miałem najmniejszej ochoty iść do szkoły. Zresztą to nic nowego, zawsze czekałem na ostatni dzwonek. Dziwne, że ojciec nigdy nie spytał mnie gdzie chodzę gdy skończą sie lekcje. W sumie on też nie bywa w domu w tych godzinach, więc pewnie nawet nie zauważył. Przygotowałem się do wyjścia, wziąłem plecak w rękę i wyszedłem. Nawet droga do szkoły była bardziej monotonna niż zwykle. Szedłem powoli, przytłoczony myślami. Byłem na tym samym dziedzińcu, widziałem te same osoby, otworzyłem te same drzwi, szedłem tym samym korytarzem. Cholera. Ręce tak mi drżały, że nie byłem w stanie otworzyć szafki. Po 5 minutach zmagania udało mi się. Gdy wydawało mi się, że po wygranej walce z szafką, będę mógł swobodnie udać się na lekcje zrozumiałem, że się myliłem. Stoczyłem kolejną bitwę z rycerzami tej przeklętej szkoły, którzy stworzeni zostali, żeby gnębić uczniów. Jakby to sama w sobie idea tego okresu nauki nie wystarczyła.   Przepchałem się przez zatłoczony korytarz i w ostatniej chwili wszedłem do klasy. Ostatnia myśl, jaką przemknęła mi przez głowę: Po cholerę ja tu siedze? Nastaje w życiu moment, kiedy trzeba zachowywać się normalnie, tak? Trzeba myśleć rozsądnie i podejmować decyzje w ten sposób , żeby później nie ponosić konsekwencji swoich czynów. I taka chwila właśnie nastała, w sumie nie pierwszy raz. Ale to dziś, jak tu stoję, po raz pierwszy, jak na prawdziwego ucznia przystało, poraz kolejny, uroczyście i po cichu, skradając się tak, żeby nikt mnie nie widział, przekroczę drzwi tej szkoły i... udam się na miasto. W mojej głowie rozległy się oklaski i pogwizdywania. To była doprawdy piękna przemowa, najlepsza jaką do tej pory widziałem. Już miałem się kłaniać, kiedy nagle zadzwonił dzwonek. Plan był idealny, do takiego stopnia, że nie mógł się nie udać.

Szedłem wąskimi ulicami miasta. Nieznane zakamarki. Co jakiś czas przechodziły tędy grupki osób. Chyba jako jedyny szedłem sam. Szary asfalt, stare kamienice, wybite szyby okien wystawowych. Czułem, że nie mam dokąd iść. Nagle ujrzałem, że jedno z okien wystawowych nie jest rozbite. Na drzwiach widniała tabliczka 'open'. Podszedłem bliżej do okna, zza lady wychylił się gruby, niski mężczyzna. Patrzył na mnie i uśmiechał się szeroko. Wszedłem do sklepu, na ścianach wisiały różnokolorowe deskorolki.

-Witam, w czym mogę pomoc? -zapytał wesoło mężczyzna.

-Ja tylko tak...

-...Dobrze, dobrze chłopcze. Ale spójrz. -przerwał mi w pół słowa.

-Popatrz. -podszedł do ściany i zdjął jedną z deskorolek. -Wiesz co to jest? -spytał podekscytowany.

-Umm... deskorolka? -odpowiedziałem bez przekonania.

-Tak... Ale to nie jest taka zwykła deskorolka, chłopcze. Znasz może Chrisa Cole'a?

-No pewnie, słynny skateboarder. Ale czemu Pan mnie o to pyta?

-W moim sklepie są tylko wyjątkowe deskorolki. Tony Hawk-wskazał na jedna z deskorolek.

-Danny Way, Johny Alli, Bucky Lasek -wymieniał nazwiska, wskazując różnokolorowe deskorolki.

Czułem się jakbym był u Olivandera i wybierał różdżkę. Podszedłem do ściany, by bliżej się im przyjrzeć. Delikatnie przejechałem palcami po teksturze jednej z desek. Płytkie spękania, historyczne zadrapania. Czułem magię. Od zawsze interesowałem się deskorolkami, kiedyś nawet miałem wlasną. Teraz leży gdzieś na poddaszu i zbiera kurz. Ma historię, ale nie ma mocy, dotykając ją nie czuję magii. Wybrałem jedną z nich. Wyszedłem ze sklepu.

Biała elewacja, czarna dachówka, wąskie okna. Chwyciłem klamkę ciężkich, białych drzwi.

-Ooo Freddie, dzień dobry, jak dobrze, że jesteś -powiedziała z uśmiechem recepcjonistka.

-Dzień dobry -powiedziałem beznamiętnie siląc się na uśmiech. Nie dopuszczałem do siebie dzisiaj żadnych słów. Szedłem bezemocjonalnie przed siebie nie zastanawiając się w sumie nad niczym. Patrzyłem przed siebie, ale niewiele widziałem, słuchałem, ale niewiele dźwięków do mnie dochodziło. Przeszedłem przez kolejne drzwi. Stałęm teraz w progu sali, w której leżała Rose.

-Hej, jestem, jak tam u Ciebie?

-Będę miała wkrótce operację.

Przestraszyłem się, słysząc te słowa. Wyrwały mnie z transu. Rose opowiedziała mi, że są szanse, aby znów zaczęła widzieć. Jednak ryzyko, że operacja się nie powiedzie jest wysokie. Stwierdziła jednak, że nie ma nic do stracenia. Nie wiedziałem co mam powiedzieć, czy mam cieszyć się razem z nią, czy może bać się. Jak mam się zachować? Czy odradzić czy namawiać. Ona zdaje się jednak już zadecydowała. Operacja będzie za tydzień

Klucz do śmierciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz