VI Rozdział

148 15 0
                                    

Popchnela pewnie drzwi. Weszła. A ja za nią. Byliśmy teraz w dużym pomieszczeniu. Wokół wiele drzwi prowadzących do małych sal. Ściany zdobiły naklejki, rysunki, murale.  Przy każdych drzwiach, na ścianie obok była duża szyba. Kolorowe sale szpitalne. Dziecięcy oddział onkologiczny. Szliśmy teraz wzdłuż korytarza, zaglądałem w każde okno. Dzieci w chustkach na głowach, blade i chude. Niektóre spały, inne bawiły się same lub z towarzyszami, będącymi w ich salach. Rose nagle zatrzymała się. Delikatnie dotknęła klamki. Westchnęła i nacisnela na kawałek białego plastiku. Chwyciła mnie za ramię i pociągnęła ku sobie.

-Chodźmy Freddie. Chodz. -szarpala mnie za rękę jak mała dziewczynka chcąc coś od starszego brata. W jej oczach widać było podekscytowanie podszyte strachem i współczuciem. Weszliśmy na sale. Mała dziewczynka podbiega do Rose. Złapała ją za rąbek spódnicy. Radość w jej duzych oczach była nie do opisania. Wtuliła się w nią. Stały tak przez chwilę.

-Hej Jess. Jak tam? Jak sie czujesz? -zapytała z uśmiechem niewiadoma dziewczyna.

-Po staremu. -uśmiechnęła się dziewczynka.

Nagle spojrzała na mnie. Wyszła z objęć Rose i podeszła. 

-A Ty to kto? -spytała z intrygą w oczach.

-Freddie, znajomy Rose.

-Jessica -powiedziała z szerokim uśmiechem wyciągając do mnie małą rączkę.

Usiedliśmy na łóżku. Dziewczynka była bardzo uradowana naszą wizytą. Wciąż przyglądała się to mi, to Rose. A ja wciąż zastanawiałem się co mam zrobić. Byłem tu. Z dzieckiem chorym, nie mającym szans na przeżycie, obok mnie siedziała dziewczyna, która nie widziała nic, prócz ciemności. A ja, samotnik, nigdy nie mający przyjaciół, nie potrafiący zapanować, nad sobą, nie doceniający niczego. Pieprzona niesprawiedliwość. Czułem, że to ja powinienem byćna ich miejscu. Na miejscu ich obu. Miałem poczucie winy, że takie bezbronne istoty, będące dookoła mnie cierpią bardziej ode mnie. Ale przecież to ja i moje życie jesteśmy źli. Wprawdzie cierpię, ale po częsci na sowje własne życzenie. Nad wszystkim można mieć kontorlę. Nie ma rzeczy nie możliwych. Ale ja tego nie rozumiem, nie chcę, nie umiem.

Wziąłem książkę i zacząłem jej czytać. Małe baranki skakały przez płot, kozy biegały po pastwisku i grały w berka z psami. Nawet one miały życie do dupy. Barany nigdy nie mogły przestać, a kozy nie miały szans, by wygrać. Życie jest niesprawiedliwe. Pogrązony we włosnych przemyśleniach, czytałem na głos książkę z wielkim zaangażowaniem. Wczuwałem się w każdą z postaci. A to była zwykła bajka. Ostatnia strona. Koniec. Z zaciśniętymi ustami zamknąłem książkę. Byłem zdenerwowany i przybity. Mała Jessica uśmiechała się od ucha do ucha.

-Przeczytasz mi coś jeszcze?                                                                       

-Jess, może kiedy indziej. Teraz musisz się położyć. Nieługo przyjdzie do Ciebie lekarz. -powiedziała z troską w głosie Rose.

Rose wstała z łożka, delikatnym ruchem dotknęła mojego ramienia. Podniosłem się, podałem jej białą laskę. Dziewczyna ucałowała Jessicę w czoło. Niby ogarniała ją ciemność, ale miałem wrażenie, że widzi wszystko. Czasami sądziłem, że ona tylko udaje. Że to zywkła gra, kłamstwo, chęć wzbudzenia współczucia. Przecież nie można być uśmiechnietym widząc tylko i wyłącznie ciemność i pustkę. To nie ma sensu. Chciałem ją poznać, ciekawiło mnie jej wnętrze. Pożegnałem się z dziewczynką. Gdy wyszliśmy z sali i przechodziliśmy przez korytarz znowu patrzyłem w każde z okien. Znowu widziałem cienie dzieci. Wątłe, białe ciała. Kruche i delikatne. Leżące bezsilnie, chcące się bawić. Czujące niemoc.

Klucz do śmierciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz