¤ atticess 2021
¤ Vento Aureo
¤ apocalypse AUW pyle i popiole, Fugo otworzył sklejone powieki i zgrzytające rdzą usta. W wulkanie emocji i trującym opadzie schodzącego napięcia krztusił się pozostałością swojej własnej erupcji wulkanu wściekłości i zła - na lądzie obcych mu, innych ludzi.
Potarł zastałe w miejscu ramiona i podniósł się do siadu, prosto spoglądając na wrogo przekrzywiony świat. Miejsce, które go wyklęło i wrzuciło tam, gdzie wszystkie odpady, najchętniej zakopując na dnie oceanu. Tyle że on, na złość wszystkich swoich wrogów i dawnych ukochanych, był niezatapialny. Nawet gdy sam próbował spuścić się na dno, coś wypychało go na powierzchnię; ogromna pasja, samozaparcie równe perfekcjonizmowi albo los lubujący się jego cierpieniem.
Formując się jak glina pod dłońmi swojego mistrza lub koryta rzeczne na przestrzeni lat, rozpadał się i zbierał na nowo aby w końcu przybrać pewien dogodny sobie i innym kształt. Obraz idealnego chłopca, młodego geniusza, przestał być odpowiedni. Nagle stał się mordercą, niszczycielem dobrego nazwiska, zdrajcą narodu włoskiego, jakby liczyła się w nim tylko ta powłoka. Nikt nie patrzył na zostawionego samego sobie, dzielnie stojącego jak drzewo na pustej polanie, osamotnionego chłopca. Wyskoczył z nieruchomego busa swoich myśli i przekonań w drodze do więzienia ocen oraz osądów, a wysiadając rozejrzał się po rozległych drogach ubóstwa i zbrodni – apokalipsę współczesności, finał żywota kultur tysiącleci.
W szarości dnia i mroku południa kroczył wśród zacienionych plam słonecznych. Pustka i wiatr wokół, bez żywej duszy, jak wymarłe ruiny Rzymu bez świadectwa przeszłości i echa współczesności. Wymarłe rośliny i szczątki zwierzęce wpasowały się w obraz taki sam, jak jego mrocznych myśli. Za jedynego towarzysza, swoją własną duszę, niemal słyszał, jak Purple Haze szepcze z zaszytych ust, że to jego świat, to idealna sceneria dla niego. Fugo nie chciał się z nim zgodzić, nie uważał, aby tacy byli. Lodowy uścisk swoich własnych ograniczeń łapał go za gardło i talię, ciągnąc do tyłu byle tylko nie zrobił kroku na przód.
Nuklearna zima radioaktywnym śniegiem spowiła chodniki i mosty, a swoim mroźnym wiatrem uprzątnęła szczątki i ciała. Nie było możliwości aby gdziekolwiek istniała jakaś nadzieja. Pozostałe budynki i ruiny jak warownie obronne straszyły przed najeźdźcą koszmaru i snu, tak samo nierealnym, jak zielona trawa czy nowe krzewy.
My to zrobiliśmy. Ostry jak szczęk metalu głos odbijał się w głowie Fugo. Ignorował go dopóki było to łatwe, bo na głowie miał ważniejsze rzeczy - po mistrzowsku ograniczyć myślenie jak genialny myśliwy i wymyślić jak przetrwać. Jakiś kamień przemknął mu pod nogami, niby szara mysz. Porwane kable powiewały na wietrze wysoko, prawie jak niewielkie, całoroczne ptaki. Wszystko to odeszło w niepamięć, choć Fugo nie mógłby nigdy zapomnieć świata, z jakiego pochodził.
Teraz musiał przystosować się do nowego.
Złapał za ramię plecaka w jednoosobowej, niekończącej się wendecie, bez celu i zwycięstwa, bo nie zostało już nic, do czego mógłby zmierzać. Im dalej szedł, tym mocniej napierała na niego ściana swoich własnych odrzuconych myśli. Jedyny towarzysz w jego głowie wciąż szeptał, a Fugo z dużą siłą odpierał jego słowne ataki. Nie akceptował tej części siebie. Prawdę mówiąc, wcale siebie nie akceptował. Nie potrzebował aby ktoś przypominał mu, że zapadł wieczny zmrok, tak jakby nie było to jedyne, co miał przed oczami.
Odważnie i z determinacją drapieżnika wyruszał przed siebie, będąc już ostatnią ofiarą i ostatnim łowcą. W jednej chwili stał się najgorszym i najlepszym, pierwszym i ostatnim. Jedynym, który kroczył przez aleję zielonego deszczu na liściach wymarłych drzew. Śmiercionośna siła stała się jego życiem.
Wszystko znane mu do tej pory opuściło go. Kiedy rozglądał się wokół brązu pyłu i bieli śmierci, światło i dym igrały przed jego oczami, tworząc iluzje. Takie same miraże widywał kiedy rozmyślał jako dziecko o przyszłości, w parze łącząc ponadprzeciętną umiejętność wyciągania wniosków i łączenia faktów z niewinnym, trochę kulawym i niewykształconym emocjonalnie umysłem dziecka. Gdy myślał, że będzie kimś. Że nazwisko Panacotta Fugo przejdzie do historii.
Przetarł wierzchem dłoni kącik ust, skąd spływała krew gdy niesione wiatrem szkło je rozbiło. W ten sposób przeszedł do alei sławy, jako ostatni żywy człowiek, a jednocześnie sprawca całego tego Wielkiego Wymierania. Kres życia i początek nicości.
A gdy już jego szczątki przykryje piach, zacznie się nowe życie, bo tak właśnie wygląda ewolucja i jedyna stała - ciągła zmienna.
Zmęczony ciągnącą się wędrówką, usiadł pod jednym z cieknących drzew. Obrazy przed jego oczami nie zmieniały się. Purple Haze powłóczył odnóżami, przechodząc dookoła i wciąż rozrzucając swój trujący materiał genetyczny. Bez celu chodził w kółko jak jego splątane myśli. Najbardziej dołującym obrazkiem było tutaj białe słońce, trzy razy większe i trzy razy jaśniejsze niż było kiedykolwiek, paląc na swojej drodze pustynniejące lasy wymarłych drzew w eksplozji biologicznej. Dziwne przeczucie w kościach Fugo równało się z tym, że w tej idyllicznej samotni musiał jeszcze przetrwać. Pięknie silny i żałośnie bezbronny.
Wysyłał Purple Haze na wędrówki gdy tylko mógł, oddelegowując żołnierza śmierci na bezpowrotną misję. Umiłowany w swym kamikadze wychodził, ale jak niechciany pies zawsze wracał. I zawsze przynosił swemu panu puste ręce i ból.
Samemu zaszywał się w tunelach metra, a gdy brakowało mu palącej gwiazdy, spacerował po pustym placu Świętego Piotra z każdym głuchym krokiem wbijającym mu się w czaszkę coraz mocniej i mocniej, głębiej, krwawiej, boleśniej, śmiertelniej. Gdyby tylko ostatnia komórka nie mogłaby poddać się w tej nierównej walce i pozwolić jego wychudzonemu czekaniem ciałku opaść na beton nadziei i rozbitą posadzkę planów.
Upaść na świat, który legł w gruzach z jego niekontrolowanym temperamentem. Odejść jak wszystko inne po chwili nieuwagi w latach chwały.
Aż powłóczenie Purple Haze, kroki Fugo i nuklearny wiatr nie połączyły się z nadchodzącym w przerażeniu byłym człowieku. Kimś, kto nie dożył końca świata, bo umarł jeszcze kiedy we Włoszech stały i drogi, i setki niewinnych ludzi.
— Green Day — odezwał się jego właściciel dumnie, głosem tak wysokim i szklanym jakby miał zaraz pęknąć. Nieswoim, przerażonym i słusznie w sytuacji, gdy nie było już życia na ziemi. — Nie mogę widzieć tego co widzę.
— Gdzie byłeś żeby rozmawiać z samym sobą przed tym wszystkim? — krzyknął Fugo w przestrzeń. Jego głos tylko na chwilę poniósł się echem, a zaraz później zginął w nieosłoniętej przestrzeni nicości.
— Dzieciak Bucciaratiego. Zobacz, teraz nawet ty jesteś w porządku kompanem.
W ostatnich dniach końca dwa trupy spoczęły nieco później i nieco bliżej siebie niż pozostałe.
CZYTASZ
Hamon Overdrive ° JJBA One-shots
FanficJakby mi mało było opublikowanych ¤ atticess 2021 ¤ jjba ¤ wstyd; one shoty 06/05/21 » XXX