NEWT
Skwar? – cholerny.
Pot? – cholernie go dużo było.
Zmęczenie? – cholera, wielkie, ale nie u mnie.
Za dużo cholery? Jak tak, to wynocha.
To był chyba pierwszy taki marzec, który równie dobrze mógłby być mylony z lipcem. Słońce z góry piekło jak wściekłe, jakby znów wnerwiło się na Ziemię i zamierzało wybuchnąć mu w twarz i sfajczyć wszystko, co na niej żyło. Od niego co chwilę musiałem wycierać pot w rękaw koszuli, który mnie obklejał z każdej strony, właściwie ze wszystkiego; poczynając od czoła, a kończąc na łydkach. Konieczne było podwinięcie portek do kolan, aby moje łydki mogły oddychać. I na cholerę ja zakładałem te długie gacie?
Trenowaliśmy już którąś godzinę. Dla mnie czas płynął wolniej, bo tylko stałem z boku i się przyglądałem, czasem trochę utrudniając trenowanie innym. Z czystej złośliwości. Ze względu na kulawą nogę, której sam sobie byłem winien, nie mogłem za szybko biegać ani wykonywać takich uników, jakie bym mógł ze zdrową. I Vince to rozumiał. Dlatego jeździłem na treningi, ale najczęściej robiłem za jego drugą rękę i monitorowałem, jak radzą sobie inni. Dzięki temu mogłem na legalu się na nich wydzierać. Lub, tak jak w tamtym momencie, robiłem za przeszkadzajkę.
Trening polegał na pokonanie toru przeszkód na czas. Kto najszybszy – ten kozak, o czym może chwalić się przed kolegami i cieszyć się następnym dniem wolnym od roboty, co fundowała mu wygrana. Ostatni za to był pizdą, która musiała zostać i pomóc sprzątać. Na początku, gdy za naszą Przystań stanowiły tylko dwie chałupki i szerokie morze, trenowaliśmy na suchym piachu i nagrzanych kamieniach, przeskakując przez wykopane dziury i czołgając się pod gałęziami. Z biegiem lat jednak tor się rozrastał, aż ostatecznie przypominał Labirynt, tyle że bez bezsensownych rozwidleń. Na drodze były porozstawiane opony, wykopane w niej ciemne dziury. Do tego długaśne i głębokie rowy, niektóre pełne wody oraz dyndające z gałęzi wąskie snopy siana, które bujały się z prawej na lewą i z lewej na prawą.
Tamtego dnia siedziałem głównie na etapie ze snopkami. Trzymając jednego w dłoniach i wytykając w skupieniu język tylko czekałem, aż któryś bałwan zacznie między nimi manewrować, bym ja mógł go zaskoczyć i go trachnąć. Z podekscytowania aż podrygiwałem na zdrowej nóżce.
Razem z Vincem byliśmy sprawiedliwi i zdecydowaliśmy, że chłopaki i dziewczyny będą mieli oddzielne kolejki. Choć dziewczyny, głównie Brenda i Harriet, sprzeciwiały się i domagały starcia z chłopakami, tak po dokładnym im tego wyperswadowaniu zgodziły się, że nie miały szans z chłopakami. Niechętnie, ale się zgodziły. Pocieszał je jednak fakt, że mogły utrudniać im pokonanie trasy.
Akurat wtedy trwała kolejka chłopaków.
Po kilkunastu namolnych minutach wreszcie usłyszałem kroki. Zacisnąłem mocniej palce na słomie i wstrzymałem na moment oddech, aby się nie zdradzić. Nasłuchiwałem. Kroki były szybkie, biegły w równym tempie, bez mniejszych ani większych odstępów. Uznałem, że gość musiał być wprawiony w te klocki. Z tego powodu pierw wytypowałem Minho, nasz były Opiekun Zwiadowców. Po usłyszeniu ciężkiego dyszenia zmieniłem zdanie i przerzuciłem podejrzenia na Cody'ego. W swoim Labiryncie szatyn też penetrował korytarze, ale nie był w tym tak dobry jak Minho. Jednak kiedy dotarło do mnie siarczyste przekleństwo, byłem już pewny. To był Gally.
Podekscytowanie w moim ciele osiągnęło skalę maksymalną. Skupiony ściskałem snopek i odliczałem. Słoma drapała mnie w policzek, mój oddech ledwo co ruszał wystające źdźbła. Nogi zaparte o piach; zdrowa z przodu, chora luźno z tyłu. Tak bardzo żałowałem. Żałowałem, że sam sobie utrudniłem życie, chcąc tak naprawdę je sobie odebrać.
CZYTASZ
Sielanka Przystani • The Maze Runner [wolno pisane]
FanficSielanka przystani nie zawsze była słodka. Czasem była mącona przez klumpa. [książka pisana z różnych perspektyw] [opowieść powiązana z moją inną książką "Inne Oblicza Lęku"; znajomość fabuły jest konieczna do przeczytania tej książki] przepiękna ok...