XVII. Rodzinne czułostki

144 34 121
                                    

Słońce przedzierało się przez zasłony, oświetlając pokój swoimi jasnymi promieniami. Mimo że nadszedł już listopad, pogoda wciąż dopisywała, co cieszyło całą rodzinę Campbellów i Williamsów. Całą, poza Fredem, który od rana do nocy chodził smutny i nic nie było w stanie mu poprawić humoru, nawet uśmiech synka.

Rodzinny obiad o czternastej, dawniej najbardziej wyczekiwana chwila dnia, gdy spotykał się ze wszystkimi członkami rodziny, już jakiś czas temu stał się katorgą. Dziś też nią był. Jedyną osobą, która się głośno odzywała, był dziadek Joe, który śmiał się z Arthurem. Babcia Lucy i teściowa szeptały cicho między sobą, a Joan milcząco stukała łyżką o talerz.

Wtem do pokoju niczym strzała wbiegł Joe i zajął miejsce obok matki. Rozwichrzone włosy i niedopięta koszula sugerowały, że bardzo się czymś zmęczył. Fred uraczył syna zdezorientowanym spojrzeniem i zabrał się za jedzenie zupy. Nie mogła mu jednak przejść przez gardło. Ostatnio w ogóle mało co mógł przełknąć, bo zajmowała go tylko Joan.

Wbił wzrok w starą, porcelanową wazę w różyczki. Nie miał pojęcia, ile mogła liczyć lat, ale dwadzieścia wiosen temu, kiedy starał się o względy Joan, Campbellowie używali jej do posiłków. Już wtedy zdawała mu się antykiem. 

— Co się stało, że dzisiaj zjawiłeś się na obiedzie? — zapytał, patrząc na syna.

Nie żeby chciał wywołać kłótnię, bo dość już miał ich ostatnio w swoim życiu. Po prostu zdumiał się na widok syna. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio jadł obiad w towarzystwie Joego. 

— A bo dzisiaj mam wolne od pracy — rzucił Joe. 

— Wolne? To gdzie ty pracujesz? Czemu nic nie mówiłeś?

— A pytałeś? — Joe popatrzył na ojca z wyrzutem. 

Fredowi zrobiło się niezmiernie głupio. Nie pytał. Nie pytał, bo nie myślał o synu, kiedy sam miał tyle problemów z żoną. Wymagał jedynie od niego, żeby znalazł pracę, ale nigdy nie zainteresował się tym, by zapytać syna, co chciałby robić, czy mógłby mu jakoś pomóc, jakie miał marzenia...

Był dla Joego po prostu koszmarnym ojcem. A najgorsze, że dostrzegł to dopiero teraz, po tylu kłótniach z synem, które nie musiałyby nigdy mieć miejsca, gdyby zachowywał się, jak na ojca przystało. Nie sprawdził się ani jako mąż, ani jako rodzic. 

— Joe, skarbie, czym się zajmujesz? — zapytała Joan. 

— Wzięli mnie do kapeli. Śpiewam. Gramy codziennie wieczorem w klubie w Willowhill. 

Po pokoju rozeszły się pełne podniecenia głosy. Wszyscy szeptali z zainteresowaniem, wymieniali się spostrzeżeniami i patrzyli z podziwem na Joego. Fred również musiał przyznać, że syn mu zaimponował. Może nie było to zajęcie, które uważałby za szczególnie odpowiednie, ale Joe przynajmniej coś robił. 

— Będziesz teraz kanadyjskim Sinatrą! — krzyknął Artie, na co Joe zaśmiał się i pogładził braciszka po głowie. 

— Myślę, że lepiej być sobą, mały. Będę dalej Joem. 

— Musimy koniecznie przyjść zobaczyć cię na scenie! — wykrzyknął dziadek Joe, nalewając sobie dodatkową porcję rosołu. 

Joe spojrzał na niego z konsternacją. 

— To chyba nie miejsce dla ciebie, dziadku. 

— Joe, ja jestem bardzo nowoczesnym starszym panem — odparł mu mężczyzna. — Może i bywam starym, ckliwym romantykiem, ale nie mam nic przeciwko współczesności. 

Wierzbowe WzgórzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz