XI. Miłosne perturbacje

168 30 137
                                    

Fred westchnął ciężko i opuścił klapę samochodu. Od tygodnia jego samopoczucie drastycznie spadało. Po kłótni w drodze powrotnej ze spotkania z panem Palmerem Joan prawie wcale się nie odzywała do męża. Wołała go jedynie na obiad, mówiła, by zajął się dzieckiem albo by poszedł na zakupy. Na tym się jednak kończyło. Gdy się budził, ona już dawno jadła śniadanie, a jego pocałunki przy stole traktowała z dystansem i nie uśmiechała się w podzięce. Wieczorem, kiedy tak lubił się do niej tulić, Joan już spała i była zupełnie nieczuła na jego pieszczoty.

Rozumiał, że poczuła się urażona jego słowami, ale mogła to z nim po prostu wyjaśnić. Przecież szczera rozmowa nie należała do trudnych, a on był otwarty na ewentualną krytykę ze strony żony i wypracowanie kompromisu. Chciał rozwiązać ich problemy, ale kiedy tylko próbował zagaić temat, Joan zbywała go krótkimi poleceniami lub wymawiała się bólem głowy. Coraz bardziej nie podobało mu się zachowanie Joan. Potrzebował jej bliskości wręcz desperacko, ale ona nie chciała z nim mówić. 

Wszedł do domu, podążył do łazienki i wrzucił przepoconą koszulę do kosza na pranie. W samym podkoszulku poszedł do salonu i opadł z jękiem na fotel. Siedzący na drugim krześle dziadek Joe roześmiał się. Zawtórował mu bawiący się na podłodze Artie. 

— Skoro już w tym wieku bolą cię krzyże, to co będzie, kiedy będziesz miał tyle lat co ja? — Oczy Josepha błyszczały z rozbawienia. 

— Nie wiem, czy dożyję, dziadku — westchnął ciężko. 

Zamierzał dodać, że jeśli Joan nie będzie się zachowywała jak zazwyczaj, umrze dość szybko, ale powstrzymał się. Nie trzeba było niepokoić dziadka konfliktem z Joan. Wiedział, że starszy pan nadmiernie by się tym przejął.  

— Zdrowy chłop jesteś, na wojnie cię nikt nie ustrzelił, to będzie z tobą dobrze. 

— Tato, opowiedz mi o wojnie! — krzyknął nagle Artie i wskoczył ojcu na kolana.

Fred pokręcił głową z rozbawieniem. Uważał za rzecz niezwykłą, że ilekroć wspomniał o wojnie, Artie od razu się ożywiał. Nie podobało mu się, że mały chłopczyk tak chętnie słuchał opowieści o minionym konflikcie. Obawiał się, że w przyszłości zapragnie zostać żołnierzem, a tego dla niego nie chciał.

— Co ja ci będę opowiadał. Latałem po niebie, strzelałem do hitlerowskich samolotów i tyle.

— Ale walczyłeś o wolność! Jesteś bohaterem! — wykrzyknął chłopczyk.

Fred jednak wcale tak nie uważał. Co prawda poszedł walczyć na froncie z powodu romantycznych mrzonek, którymi go karmiono w czasie Wielkiej Wojny, gdy był dzieckiem. Po tym, jak poznał jej prawdziwe oblicze, nie chciał już nigdy w życiu mieć do czynienia z walkami. Wojna była brudna, okrutna, pełna bólu i cierpienia. Wszyscy mówili mu, że przecież walczył o wolność, by pokonać zbrodniczy reżim, ale on czuł się jak zbrodniarz, który dla niezrozumiałej idei zabijał niewinnych ludzi, zupełnie takich jak on. Też byli ojcami, mężami, synami, braćmi... Nigdy nie wracali do swych rodzin, które pogrążały się w zupełnej rozpaczy po ich śmierci.

Jedynym, co całkiem mu się podobało, było życie w obozie. W jego dywizjonie służyło mnóstwo Polaków, z którymi doskonale się bawił. Pamiętał, jak było wesoło, kiedy upijali się wódką w barach i tańczyli do rana z pięknymi dziewczętami. On oczywiście wciąż miał w pamięci żonę, do której pisał namiętne, pełne czułości listy. Od kolegów poznawał nowe miłosne sztuczki, które zamierzał po powrocie do domu wcielić w życie. Z jednym z nich, wyjątkowo żywiołowym młodzieńcem o nazwisku Potocki, wciąż utrzymywał listowny kontakt. Zaprosił go nawet do siebie, a jakiś czas temu Polak osiadł w Kanadzie, zły, że władzę w jego kraju przejęli komuniści. Fred wcale mu się nie dziwił.

Wierzbowe WzgórzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz