Głos Artysty był jednym z tych nieznoszących sprzeciwu; był to głos młodego pokolenia, zbuntowanego i wciąż rozkwitającego; głos kogoś, kto wierzy w piękne idee, nie będąc jednocześnie świadomym ich krótkiego żywota, faktu, że są nietrwałe i umierają wraz z wkroczeniem w dorosłość.
Ale to jego głos; szorstki, pełen cichej stanowczości, niosący za sobą echo ubiegłego lata i wszystkich dóbr młodości, Frajer słyszał w myślach zawsze, kiedy zastanawiał się, dlaczego ludzie, którzy urodzili się, by zostać wielkimi, muszą ponosić spektakularne porażki.
Artysta kochał idee i upodobał sobie szczególnie te, które przylegały do człowieka ciasno, plącząc się wokół jego płuc, płynąc powoli w żyłach i przenikając wszędzie tam, gdzie mogły swobodnie dojrzewać.
Frajer był ideą samą w sobie i być może właśnie to stanowiło istotę jego relacji z Artystą: potrzeba istnienia, bycia zauważonym i niezapomnianym.
Idee powinny być wieczne, a Frajer, wątły i cichy, w niczym nie przypominał czegoś, co miało być nieskończone.
Frajer był wieloma ciałami, wieloma duszami. Żył poza czasem, poza swoją własną cielesnością, odczuwał smutek na głębszych płaszczyznach i w nieznanych mu wcześniej wymiarach. Kiedy zdarzało mu się czuć, czuł wszystkim i czuł mocniej; czuł dźwiękami, kolorami, figurami, zapachem tlącego się papierosa i pocałunkami.
Wiedział, że czeka go wiele świetlanych nocy (i na pewno nie świetlana przyszłość). Nie czuł się stabilnie względem przyszłości. Miał wrażenie, że była ona czymś, co nie będzie go dotyczyć. Jakby było to coś poza nim, wyżej od niego, niedostępne dla jego ciała i jego duszy i jego osobowości; bo nie był przyszłością, nie był jej częścią, nie stanowił jej fragmentu.
I dlatego, jak gdyby nigdy nic, żył i czasami odczuwał.
A kiedy w ogóle zdarzyło mu się czuć, czuł ciałem i duszą i czuł za mocno; czuł ludzi, czuł ich smutek i żal i nienawiść i zranienie i beznadzieję.
Prosił bogów, żeby lato zwolniło; żeby słońce otuliło go przez jeszcze jakiś czas, żeby pocałunki nadal smakowały jak najtańsze różowe wino i jagodowe papierosy, żeby czas przestał istnieć, żeby on sam mógł stać się częścią przyszłości i żeby odczuwanie przestało być dla niego męczące.
I chociaż istniała jakaś część jego duszy, która nienawidziła lata, on pragnął tych ciepłych, długich nocy i ciężkich poranków; zimnej kawy, cudownej muzyki i chłodnej wody morza. Artysty! i jego ust i ciała i wnętrza! Potrzebował papierosów i zdrowych płuc, żeby znów mógł oddychać lżej.
Palił, bo odczuwanie bolało; bolało go przeżywanie, istnienie i głowa, po tych wszystkich nieprzespanych nocach. Palił i płakał i śmiał się. I mówił dużo i pospiesznie, a później dniami milczał. Szukał w twarzy swojej matki choćby cienia człowieczeństwa i czasami go dostrzegał, gdy wystarczająco długo siedział przy stole w kuchni i wystarczająco długo krzyczał, by zostać usłyszanym.
Kiedy był szczęściarzem – odpowiadało mu ciche westchnięcie i kilka słów wypowiedzianych miękkim tonem.
A kiedy nim nie był – wstawał od stołu, wychodził z domu i nie wracał przez kilka godzin. Szukał Raju, pieniędzy na papierosy i boga.
Próbował zagłuszyć w sobie wszystkie oczekiwania i złudne nadzieje.
Bogowie nie spełnili jego prośby – lato mijało, a on nie czuł już smaku wina i jagodowych papierosów.
Wiedział, że czeka go wiele świetlanych nocy (i na pewno nie świetlana przyszłość).
I cichy głos niewinności, ten, który nosił w sobie wszystkie idee wszechczasów, nie milkł, wciąż szepcząc i krzycząc, a lato chyliło się ku końcowi, powoli i leniwie, w akompaniamencie słów: "Finis coronat opus" to jest: Koniec wieńczy dzieło.
CZYTASZ
FRAJER W RAJU PALI FAJE
Teen FictionWracał do domu zmęczony, skończony i przegrany. Chodził pustymi chodnikami miasta, omijając dziury, z papierosem w dłoni i zamglonym wzrokiem starał się odnaleźć swoją młodość, która gdzieś uciekła. A przecież wydawało mu się, że jeszcze chwilę temu...