Rozdział 12 - Są zyski, są straty

85 9 2
                                    

Ten poranek był wyjątkowo ponury, choć niebo wcale nie przybrało barwy ciemnego granatu. Wręcz przeciwnie - na pełnym błękicie rozciągały się pomarańczowo-różowe pasy wschodzącego słońca. Nadmorska pogoda brytyjskiego wybrzeża jeszcze nie dawała o sobie znać, chociaż zbliżający się chłód budzącego się dnia, wciąż był delikatnie wyczuwalny. Cichy szmer fal pieścił miło uszy gdy niespokojnym krokiem przemierzałam kolejne przecznice zatoki.

Nie spałam. Nie dałam rady. Nie potrafiłam zamknąć oczu - gdy tylko to robiłam momentalnie wracała scena gdy Mel pada bezwładnie na podłogę. I to ja byłam temu winna. Nikt inny tylko ja. Wiedziałam, że to będzie wracać. Wiedziałam, że wyrzuty sumienia mnie nie opuszczą. Za każdym razem, gdy pozwoliłam sobie o tym pomyśleć choć przez chwilę, musiałam walczyć z chaosem, opanowującym mój umysł. Wzięłam kilka głębszych oddechów. Nie mogłam sobie pozwolić na chwilę słabości. Ale do cholery, byłam tylko człowiekiem.

Drżącymi dłońmi wyciągnęłam wręczony wcześniej zegarek i zerknęłam na niego. Miałam jedynie dziesięć minut. Niemożliwością było dotarcie na miejsce w ciągu tak małej ilości czasu. A mimo to, Caleb wymagał, żeby wszystko szło według ustalonego planu z dokładnością co do sekundy. Wyraźnie dał mi znać, że nie wyobraża sobie innej opcji.

Chciałam tylko usiąść, wypić kawę, zapalić i położyć się spać. Dwadzieścia cztery godziny bez snu, sprawiły, że właściwie ledwo patrzyłam na oczy. Zmęczenie działało na mnie cholernie źle, wręcz do tego stopnia, że potykałam się o własne stopy, a wykończone wysiłkiem mięśnie, piekły niemiłosiernie. Ale wciąż - ledwo suwając nogami starałam się biec jednostajnym rytmem, przytrzymując kopertę u boku. Na łeb na szyję. Od tego pędu, włosy zaczęły zakrywać mi twarz. Ale musiałam zdążyć. Dostałam wytyczne. Byłam już koło świateł, które właśnie zapaliły się na zielono. Musiałam zdążyć.

I właśnie wtedy z całym impetem uderzyłam w coś twardego. Odrzuciło mnie do tyłu a przed oczami przez chwilę widziałam jedynie czarne kropki. Mój oddech, o ile to było możliwe, stał się jeszcze cięższy. Przełknęłam ślinę, zamrugałam kilka razy i w końcu uniosłam wzrok. Ubrana na czarno, zakapturzona postać podniosła się z twardego chodnika i podeszła do mnie na krok. To na niego musiałam wpaść. Kucnął przede mną, przekręcając głowę na bok i przyglądał mi się chwilę. Nadal nie mogłam złapać ostrości. Zderzenie było dość mocne. Szlag. Właśnie straciłam szanse na wyrobienie się w czasie.

Zmrużyłam oczy chcąc przyjrzeć się mężczyźnie, na którego wpadłam. Tuż przed moją twarzą pojawiła się wyciągnięta, pomocna dłoń.

- Humphrey byłby dumny, patrząc na twoje zacięcie - usłyszałam znajomy, głęboki głos. Zamrugałam kilka razy. - Dobrze Cię znów widzieć, Avis. A już myślałem, że wymiękłaś i uciekłaś w popłochu przy pierwszej lepszej okazji.

Przebijał się do mojej świadomości jak przez taflę wody. Był niewyraźny, ale mogłam dokładnie rozpoznać do kogo należał.

- Nie rób sobie jaj, Keith - mruknęłam. - Muszę się sprężać.

Chciałam wstać jednak silny nacisk na moim ramieniu, spowodowany dotykiem jego dużej dłoni, sprawnie mnie przed tym powstrzymał, sadzając z powrotem na chodniku.

- Lepiej odpocznij - brzmiał na wyraźnie rozbawionego. - Twój mózg probuje przywrócić wyższe funkcje życiowe. Jeśli teraz wstaniesz, upadniesz. Twoja koordynacja ruchowa jest zaburzona - podniósł z ziemi kopertę, ignorując moje położenie.

- Pierdolenie - mruknęłam pod nosem.

Gadał od rzeczy. Ze szpitala się urwał czy co? Od kiedy stał się jebanym specjalistą od neurologii, że rzucał takimi formułkami?

Have I lost the game? / cz. 1 |ZAKOŃCZONE| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz