JK dotarł do mieszkania jak w transie. Właściwie nie miał pojęcia, którą drogą przyjechał. Zamknął za sobą drzwi i popłynął na alkoholowej fali przez kilka kolejnych dni. Potem przypomniał sobie motor i że szybkość zawsze była dla niego lekarstwem. Zwlekł się z kanapy, na której zaległ i wyszedł z mieszkania tak, jak stał, w spodniach z dresu i bluzie. Zjechał na parking. Kiedy wysiadł z windy, zobaczył samochód. Kupił go z powodu V.
— Kurwa, kupiłem samochód, żeby nie miał kataru? — zapytał kpiąco sam siebie.
Z bezsilności i wciąż mocno nietrzeźwy, złapał za kawałek metalowej rurki, która leżała pod ścianą i zdewastował samochód.
— Ty kurwa idioto! — klął sam na siebie. — Ty skończony, naiwny idioto! — wrzeszczał na całe gardło, a po każdym słowie wybijał kolejną szybę.
Kiedy ich zabrakło, uderzał, gdzie popadło po karoserii.
— Jak mogłeś uwierzyć, że coś takiego jak uczucie, wciąż jeszcze istnieje? Ty stary baranie! — wyzywał. — Jesteś skończonym idiotą! Naiwnym frajerem! Życie niczego cię nie nauczyło!
Kiedy skończył, samochód był w opłakanym stanie. Dysząc i płacząc, wsiadł na motor. Rozbił się kilka ulic dalej, tracąc panowanie nad maszyną.
Zapadła ciemność.
Obudził się w szpitalu. Bolała go głowa, czuł opuchliznę na twarzy, a w gardle miał sucho jak na Saharze. Ledwo mógł otworzyć oczy, bo były tak zapuchnięte, a bark i rękę miał zawiązane bandażem. Jedną nogę miał ciężką jak z ołowiu. Przy łóżku siedzieli rodzice i brat. Dotarło do niego, że miał wypadek.
— Synku, Boże, dobrze ze się obudziłeś — łkała mama. — Nic się nie martw, jesteś cały. Wyjdziesz z tego.
JK uścisnął jej rękę, którą czuł w swojej zdrowej, ale wcale nie czuł się cały. Przypomniał sobie o V i serce pokruszyło mu się na tysiąc małych drobinek, jakby było ze szkła, a odłamki raniły duszę, wbijając się boleśnie w każdy fragment jej jestestwa. Nie obchodziło go ciało, obchodziła go dusza, która teraz zwinęła się w kłębek i zapłakała. Spojrzał na brata. Jego wzrok mówił wszystko. Wiedział od razu. To on pobił Hae-ina wtedy na studiach. Znał ból, który czuł Jeong-guk i teraz rozpoznał go w jego oczach.
— Kto znów cię tak urządził? — zapytał, ale JK odwrócił wzrok i nic mu nie odpowiedział. Było mu wstyd.
Wbił oczy w drzwi i gapił się w nie tak przez trzy tygodnie, licząc, że zjawi się w nich V. Łudził się, że przyjdzie i powie, że to nieprawda, że zaszło nieporozumienie i że nie to miał na myśli. Albo, chociaż dowie się o wypadku i przyjdzie, żeby powiedzieć, że żałuje. Cokolwiek, ale że się zjawi, nawet jeśli to, co miałby powiedzieć, byłoby kolejnym kłamstwem. Wolał to kłamstwo niż nic. Wolał znów być głupcem niż być samotny. Bez niego. Chciał go choć trochę.
Nic z tego. V nie przyszedł, a JK płakał każdej nocy, gdy zostawał sam. Jak dziecko. Jak opuszczony, załamany człowiek, któremu ledwo biło serce. Czasem myślał, że może byłoby lepiej, gdyby nie przeżył wypadku. To było zbyt trudne, żyć ze świadomością, że ktoś, kogo kochał, miał go za nic.Któregoś dnia, gdy znów rodzice przyszli na wizytę, kurier przyniósł kwiaty. Z ręką na temblaku i wciąż w kołnierzu ortopedycznym, nie był w stanie sięgnąć po bilecik. Siłą próbował usiąść pomimo bólu w zaśrubowanej nodze od kostki aż po kolano. Chciał koniecznie zobaczyć, co było tam napisane, ale nie był w stanie. Opadł na łóżko zdjęty dotkliwym bólem całego ciała.
Mama mu przeczytała:
— Wracaj do zdrowia. Suga.
Wtedy rozpłakał się na jej oczach. Już nie wytrzymał. Liczył, był niemalże pewny, że kwiaty były od V. Nic z tego. JK naprawdę nic dla niego nie znaczył. V wymazał go ze swojego życia. To było nie do zniesienia.
CZYTASZ
DREAM PHOTOSHOOT || Taekook
FanfictionJK i Tae poznają się na planie zdjęciowym poczytnego magazynu modowego Rokh. JK jest znanym i docenianym fotografem, ale też korzystającym z życia i jego uciech lekkoduchem, a Tae to chłopak nieziemsko przystojny, ale prostolinijny i nieco naiwny, b...