Samobójstwo. Czyż to nie takie piękne i niebezpieczne słowo? Takie majestatyczne. Niesie za sobą duże konsekwencje. Wystarczy kilka razy o tym wspomnieć, a ludzie oszaleją. Albo całkowicie to zignorują. Słowo, które symbolizuje ból i spokój. Nie odnosi się tylko do jednej osoby. Ponieważ jest nas tysiące. A może i więcej? To po prostu zabawne.
Ludzie boją się śmierci. Tego że będzie bolesna. Ale zdecydowanie bardziej przeraża ich to, co dzieje się po tym wszystkim. Co jest za tą czarną smugą? Czy będą tam szczęśliwi? Czy tam będzie lepiej?
Myślę jeszcze przez chwilę o rodzinie. O ludziach w domu pode mną. Muszę spełnić moje ostatnie żądanie. Zejść na dół. Pożegnać się. To chyba będzie trudniejsze, niż zakładałem. Łączyła nas kiedyś pewna więź. Nie chcę, by cierpieli, nawet jeśli sprawili, żeby to mnie bolało. Ale te uczucie w piersi... To mi po prostu nie pozwala odejść bez żadnego słowa pożegnania. I ja sam też nie chcę.
Zszedłem z dachu. Powoli po drabinie, by nie spaść przedwcześnie. Uklęknąłem na ziemi, podniosłem zardzewiałe wiadro. Reszta tabletek oraz woda. I już niedługo to wszystko się skończy. Nareszcie. Tak długo na to czekałem. Wreszcie to wszystko się zakończy. Na tę myśl ogarnia mnie dziwna ekscytacja.
Siadam na ziemi. Drżącymi rękami odkręcam korek. Wpycham je wszystkie do środka. Patrzę, jak z przezroczystej cieczy tworzy się biała mgiełka. Jeszcze tylko chwila. Wyjmuję jeszcze kilka z mojej kieszeni. Wkładam do buzi. Połykam. Popijam.
Smakuje jak kreda.
Odrzucam butelkę na bok i wstaję. Mam nadzieję, że ktoś ją później sprzątnie. Podnoszę się powoli, ociężale. Drżę. Czy się boję? Nie wiem. Raczej nie. Może jestem tchórzem. Może jednak jestem za słaby.
Mam jeszcze tylko chwilkę. Tak szybko minie. Kieruję się w stronę drzwi. Potykam się, ale łapię się poręczy. Pamiętam, jak Phil ją zbudował. Chciałbym mu podziękować, ale może nie starczyć mi czasu. Krzesła stoją na podłodze. To bujane skrzypi pod wpływem wiatru.
Popycham drzwi. Wchodzę do środka. Ciepły powiew uderza mi w twarz, szydząc ze mnie. Patrzą na mnie trzy pary oczu. Czy coś się stało? Co to za dziwny zjazd rodzinny?
- Wilbur! Gdzieś ty był? Martwiliśmy się o ciebie kolego.
Phil. Mówisz prawdę?
- Nie było cię całą noc. Nie słyszałem, żebyś wrócił.
Techno. Czekałeś na mnie?
- Wilby! Ty stary draniu, dlaczego wyszedłeś? Mogłeś nam powiedzieć.
Tommy. Mój młodszy brat. Czy naprawdę mogłem?
- Ja... - patrzę na ich twarze. Czy zawsze były takie niewyraźne? - Chciałbym się pożegnać.
Gdyby Techno mnie nie złapał, prawdopodobnie upadłbym na podłogę. Śmieszne. Zachichotałem, czując się bezpiecznie w tych ciepłych ramionach. Cóż za ironia.
- Zanieś go na kanapę.
Podnieśli mnie. W górę. Chciałem wymiotować. Nie mogłem. Musiałem się powstrzymać. Nie mogę się wycofać. Jestem tak blisko celu.
Ale najpierw muszę się pożegnać.
- Tommy... Tommy posłuchaj.
Mała dłoń chwyciła moją rękę.
- Wilby? - dlaczego brzmisz, jakbyś płakał? - Co zrobiłeś?
- Nic takiego, sunshine. Uśmiechnij się dla mnie. Ten ostatni raz.
CZYTASZ
Kiedy byliśmy szczęśliwi... - Sleepy Boys, Wilbur Soot
FanfictionMałe rzeczy mogą doprowadzić do tragedii, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Czasami nie widzimy problemu lub bagatelizujemy go słowami ,,przesadzasz". Dlatego przenieśmy się dzisiaj w opowieść o wspomnieniach, stracie oraz bólu człowieka...