Rozdział VIII.

206 15 5
                                    

Leżałam na gałęzi Dębu Vanessy. Świtało, ptaki jeszcze nie ćwierkały, a wszystko było skąpane w czerwieni wschodzącego słońca.

Od pożaru minęły kolejne trzy miesiące, był dokładnie szesnasty czerwca. Urodziny jedynego kto w tej chwili się dla mnie liczył.

I jedynego komu ufałam.

Delaney zniknęła w dziwnych okolicznościach, po prostu nagle jej nie było. Jean opowiedziała że nagle wszystkie okna się otworzyły i zaczął huczeć potężny wiatr, a Delaney zamieniła się w płomień który z pomocą tego wiatru się rozprzestrzenił.

Ciekawe uczucie, dowiedzieć się że ktoś ważny dla ciebie tak na prawdę był twoim oprawcą. Zamordowała mi brata, później własną siostrę. Domyślam się że w przeszłości było wiele więcej takich przypadków, ale nikogo to wtedy nie obchodziło.

Zamknęłam się w sobie, wróciłam do domku w Springvale. Jedyne z kim utrzymywałam kontakt to Venti. Nie byliśmy parą, po prostu bratnimi duszami.

Z biegiem czasu zakochiwaliśmy się w sobie, nie mówiąc o tym. Żyliśmy spokojnym życiem odizolowanym od kłopotów.

Mimo ciszy i spokoju, coraz bardziej traciłam siebie. Wiarę w zostanie Rycerzem, czy odnalezienie Delaney. Byłam wrakiem życia. Potrafiłam spędzać całe dnie siedząc na jednej z gałęzi Dębu.

Byłam w trakcie robienia prezentu urodzinowego dla Ventiego, malowałam obraz. Przedstawiał wschód słońca nad Mondstadtem.

Gdy skończyłam oparłam głowę na własnym ranieniu i zasnęłam.

-Odkryłaś już dlaczego moja wizja nie świeci? - usłyszałam budząc się.

Oczywiście że odkryłam. Venti był Barbatosem, jednym z Archonów. Wiedziałam od tym od dawna, ale nie przeszkadzało mi to. Miał 2600 lat, ale co z tego? To tylko tłumaczyło dlaczego pomimo swej beztroski był jak starzec.

-Mhm. - odpowiedziałam na pytanie.

-To dobrze. - siedzieliśmy w milczeniu

-Jak było kiedyś? - zapytałam przybliżając się do niego.

-Źle. Wiele gorzej niż teraz... - w jego oczach widać było tęsknotę. - Choroby wisiały powietrzu, ludzie umierali na ulicach. A wiesz co było najgorsze?

-Co? - położyłam głowę na jego ramieniu.

-Że nie mogłem nic zrobić.

Moje włosy latały na wszystkie strony. Przez te trzy miesiące nie obcinałam ich, jedyne co robiłam w celach higienicznych to kąpiele w lodowatej wodzie.

-Czy to źle że czasami  chciałbym wrócić do tych czasów? - chwycił mnie za rękę.

-Nie. Tak myślę. - odpowiedziałam.

-Wiesz że to ja kierowałem klątwą?

To także wiedziałam. Ale co z tego? Teraz było mi już wszystko jedno. Mogłam mieć albo jego albo Alana, obu kochałam. Szkoda było mi tylko że Delaney i Lilyann zostały w to wciągnięte.

Nie odpowiedziałam.

-I wiesz że teraz będę musiał zniknąć, prawda? - uśmiechnął się lekko.

-Wiem. Ale daj mi tą chwilę... - wtuliłam się w niego.

Na pożegnanie wyszeptał tylko;

-Kocham cię.

I zniknął."

-I teraz już wiecie, że był pewien bard imieniem Venti. I uratował mnie w każdy możliwy sposób. - skończyłam opowieść.

Crystal, Sorine i Arthemis mieli łzy w oczach.

Arte zapytała;

-Babciu... Czyli ten niedokończony obraz który znaleźliśmy miał być prezentem dla Barbatosa...?

-On nie był Barbatosem. Ja znałam Ventiego, miejscowego barda. - odpowiedziałam.

Like a Bird, in the Sky. | Venti x OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz