Rozdział VII - Ofiara własnej bezmyślności

320 34 2
                                    

Wpadła w rutynę. Codziennie rano, od poniedziałku do piątku, wstawała przed szóstą żeby zdążyć przygotować się do pracy. Sylwetka jej ponurego, wiecznie skrzywionego męża migała jej czasem na korytarzu lub w jadalni, gdy pośpiesznie opuszczał pokój, robiąc dla niej miejsce. Wyraźnie unikał towarzystwa. Hermiona nie mogła powiedzieć, że jej to przeszkadzało: nie lubiła spędzać z nim czasu, nie znosiła jego nastrojów, humorów, braku empatii.... Ale musieli sprawić, żeby to zadziałało. Inaczej skutki miały być opłakane, a ona nie chciała, nie mogła dopuścić, żeby on...

Czasem wydawało jej się, że Snape nie robi tego z niechęci do niej, tylko z zemsty, że próbuje umyślnie doprowadzić do upadku cały projekt. Zapewne zresztą nie mijała się mocno z prawdą. Ten człowiek był nieprzewidywalny, złośliwy i uparty jak nikt, kogo dotąd miała wątpliwą przyjemność poznać.

I pomyśleć, że miała spędzić z nim resztę swojego bardzo długiego życia...

Ostatni dzień października przyszedł mroźny i nieprzystępny. Zupełnie jak jej milczący towarzysz. Tego poranka nawet go nie widziała. Co przykre, nie żywiła nawet za to urazy do losu. Od wizyty Malfoyów Snape zrobił się jeszcze bardziej mrukliwy, nieprzyjemny i pozbawiony chęci do współpracy. próbowała z nim o tym rozmawiać nawet kilkakrotnie ale wreszcie dała za wygraną. Jeśli chciał jej coś udowodnić, to był ku temu na jak najlepszej drodze.

Nie można się więc było dziwić, że gdy młoda pani Prince aportowała się przed londyńskim gmachem Ministerstwa Magii, była w prawdziwie wisielczym nastroju.

Weszła do jednej z typowych, czerwonych budek telefonicznych, zjechała windą do holu głównego, podeszła do specjalnej obsługi Departamentu Tajemnic, przeszła rutynową kontrolę i pojechała kolejną windą już prosto na miejsce swojej pracy.

Buty na niewysokim obcasie. Biała bluzka z koronkowym kołnierzykiem wystającym spod ciemnośliwkowej szaty. Sporo osób tutaj albo nie patrzyło jej w oczy, wiedząc kim w istocie jest nowa praktykantka, albo nie robiło tego, bo widzieli w niej coś, czym nigdy nie chciała się stać: symbolem kobiecości, niedostępności, zakazanego owocu.

Słyszała, że koleżanki z pracy (nieliczne, Departament Tajemnic był najmniej sfeminizowanym spośród działów Ministerstwa) jej nienawidziły, zazdrościły jej i uważały za wyniosłą karierowiczkę, która trafiła tutaj dzięki wskoczeniu do łóżka odpowiednio bogatego i wpływowego magnata o wyjątkowo wymagającym i restrykcyjnym guście w kwestii stylu. Słyszała to od nich samych, gdy schowana w kabinie kobiecej toalety czekała aż wyjdą.

Oczyma wyobraźni zobaczyła wtedy znowu siebie: zapłakaną, przestraszoną nastolatkę, która uciekła do hogwarckiej łazienki. Wyszła, gdy jej współpracowniczki opuściły pomieszczenie. Spojrzała w lustro. Jak wiele zostało w nie z tej dziewczynki? Kim teraz była?

Wcale nie czuła się tą kobietą, za którą wszyscy ją tu chcieli uważać. Wcale nie była aż tak silna, wyniosła i zarozumiała.

Wcale nie dostała się tu dzięki mężczyźnie.

Ale nie czuła się też sobą: Hermioną Granger, którą zapamiętała... Nawet wygląd nie do końca się zgadzał...

‒ Pani Prince... ‒ odwróciła się i spojrzała na intruza, który zakłócił jej myśli. Bart. Vincent Bart, drugi z praktykantów. On również dostał się tutaj dzięki koneksjom. Ale o tym nikt oczywiście nie pisnął nawet słówka. Przynajmniej nie przy niej. Jednak oczywiście Hermiona wiedziała także i o tym. Wiedza zawsze była jej bronią.

– Tak Vincent? – musiała wyjątkowo wysoko i nienaturalnie unieść brwi, bo wyższy od niej o ponad stopę, barczysty i lekko otyły Bart przestąpił zafrasowany z nogi na nogę. Czyli sposoby McGonagall działały bez względu na wiek, wzrost i pozycję... To dlatego on mówił do niej po nazwisku (wszyscy tutaj tak

Cena za twoją duszęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz