I "Nie pasujesz tu"

225 34 2
                                    

  Severus Snape, postrach Hogwardzkich lochów, wielki nietoperz, utrapienie uczniów... Morderca, śmierciożerca, szpieg, kłamca. Stojąc przed lustrem, kruczowłosy czarodziej widział wyraźnie, wszystkie te przydomki, wypisane na pokrytej bliznami, zmęczonej twarzy. Zmarszczki głęboko znaczyły srogie oblicze, a nie był, jak na maga, stary, wręcz przeciwnie. Jednak lata życia w cieniu, pomiędzy dwoma wymagającymi panami, odcisnęły na jego, już z urodzenia niezbyt przystojnej twarzy, swoje piętno. Odgarnął tłustawy kosmyk włosów z dużego, orlego nosa i jeszcze raz przejechał maszynką po pokrytej resztkami pianki szczęce.

– Skaranie Merlińskie – Mruknął do lustra, gdy poczuł lekkie pieczenie i zobaczył krew. Przez chwilę przyglądał jej się, bezwiednie biegnąc myślami do wojny, czując żeliwny zapach.
Westchnął z irytacją i przetarł twarz, a drobne skaleczenie pokrył jedną z maści, które sam wyrabiał dla Pomfrey. Już chwilę później po krwi i zacięciu śladu nie było, a on wyprostował się, by usłyszeć szczęk własnego kręgosłupa, skrzywić się paskudnie i wyjść z łazienki. Rozejrzał się po swoich perfekcyjnie wysprzątanych, idealnie zorganizowanych komnatach.
Sześć lat po wojnie, a on dalej był w Hogwarcie. Nie wiązała go już żadna przysięga, żaden obowiązek, jednak nie potrafił wyobrazić sobie innego życia, niż mrocznego nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią. Ach, tak, tyle od życia dostał, że Minerwa pozwoliła mu nauczać tego przedmiotu. O dziwo Potter, którego teraz nieco mniej nie cierpiał, nie miał obiekcji i z chęcią objął stanowisko wicedyrektora, (które Severus odrzucił), opiekuna Gryffindoru i... Nauczyciela latania na miotle.
Snape musiał przyznać, że Harry po wojnie wydoroślał i rozsądnie zdecydował zaznać spokoju, a nie dalej pchać się do walki ze złem. Gdy w końcu dano mu wybór, wybrał spokojną nauczycielską posadę. Mimowolnie Severus lekko się uśmiechnął, choć w jego przypadku bardziej przypominało to złośliwy grymas. W duchu cieszył się, że nadęty chłopiec z blizną, jednak wdał się w odpowiedzialną, lubiącą dzieci Lily, a nie ojca.
Machnięciem różdżki nałożył szaty i ruszył do Wielkiej Sali na śniadanie. Wychodząc za drzwi gabinetu, przyjął typową dla siebie posępną, nieprzeniknioną maskę, a szaty zaczęły za nim złowieszczo łopotać. Zaspani uczniowie od razu się ożywiali i rozpierzchali na wszystkie strony, byleby uciec przed znienawidzonym nauczycielem z lochów. Snape cieszył się z takich reakcji, wciąż lubił utrzymywać swój morderczy wizerunek, nawet jeśli po wojnie dużo więcej osób zrozumiało, jaki naprawdę jest.
Wpadł do Wielkiej Sali, robiąc wejście smoka godne siebie, obrzucił zimnym wzrokiem stoły uczniów, po czym skinął głową nauczycielom i usiadł na swoim miejscu. Sprawy tak się poukładały, że siedział właśnie obok Pottera, a po prawicy miał Longbottoma. Dwóch kiedyś najbardziej działających mu na nerwy dzieciaków, teraz dorosłych, (i co z bólem musiał przyznać) odpowiedzialnych i rozgarniętych młodych czarodziejów. Harry jak zwykle uśmiechał się nieco głupkowato, rozmawiając z Minerwą, a Neville grzebał w sałatce z rozmarzonym wzrokiem. Jednak po Potterze widać było, że za wesołą maską kryje się smutny, zmęczony wzrok.
– Witaj Severusie – Powiedział do starszego kolegi po fachu, przenosząc na niego wzrok.
– Potter – Odmruknął mu chłodno tłustowłosy, przysuwając sobie bliżej herbatę - Zanim zapytasz, odpowiem. Nie, nic nie znalazłem. - Słysząc to, młody nauczyciel westchnął, na chwilę pozwalając radosnej masce opaść. – Przeniosłem się do szpitala w Salem, ale kobieta, o której Ci powiedziano, nie była nią.
– Rozumiem... Dziękuję, że to dla mnie sprawdziłeś – Harry uśmiechnął się do niego słabo, ale z wdzięcznością.
– Powinieneś już sobie darować. Sześć lat zaprzątacie sobie tym głowy z Weasley'em. Odebrała sobie życie, czy wam się to podoba, czy nie. - Powiedział Snape zimnym tonem. Nie miał zamiaru go głaskać po głowie. Może i teraz był to inny chłopak niż kilka lat temu, ale dalej nie dawał mu ulg i traktował jak każdego, a przede wszystkim nie miał zamiaru przyklaskiwać wszystkiemu co robił. Z czego szukanie tej dziewczyny było najgłupszym co robił ostatnie lata i choć Severus czasem zgadzał się pomóc, nie chciał utwierdzać go w przekonaniu, że ma to sens.
– Nie możemy być takimi pes... – Zaczął oburzony okularnik, ale Snape szybko machnął ręką, ucinając mu
– Zostawiła list. - Spojrzał na niego z powagą, licząc, że utnie to bzdurne spekulacje, choć nie miał na to dużych nadziei. Od kilku lat takie rozmowy odbywali cyklicznie i jeszcze nigdy nie udało mu się jakkolwiek przemówić mu do rozumu. Pod tym względem Potter w jego oczach nie zmienił się ani trochę, a w dodatku niesamowicie przypominał swojego ojca. Był uparty, jak szczeniak szukający sposobu na dotarcie do worka z karmą. 
– Nie znaleź... - Znowu uruchomił się młody nauczyciel z niezdrowym, obsesyjnym lśnieniem w zielonych oczach. Severus westchnął w myślach. Czasem, gdy rozmawiał na ten temat z kolegą po fachu, miał wrażenie, że widzi za nim stojącego Toma Riddle, chwytającego go mocno za ramiona i zaciskającego na nich swoje śliskie, białe palce. Obejmującego go, szepczącego mu do ucha. Oczy młodzieńca były niewątpliwie takie jak Lily, ale po wojnie bywały dużo bardziej ponure, zimne, a ten, zdaniem Snape'a, niebezpieczny ogień obsesji, niewątpliwie przywodził mu na myśl właśnie oczy Voldemorta za czasów, gdy jeszcze przynajmniej powierzchownie przypominał człowieka, nie bestie. Dlatego chciał ten ogień zgasić, nawet jeśli był przez to uznawany za dupka. On w tej pasji nie widział niewinnego, złudnego celu. Severus widział w tym groźbę szaleństwa, które jest w stanie odebrać oszalałemu wszelkie inne cele i bariery. Gdyby Pottera pochłonął ten mrok, droga powrotna mogłaby okazać się niemożliwa do odkrycia.
– Nie znaleźliśmy ciała. Owszem. Tak jak wielu, wielu innych. Ich tak gorliwie nie poszukujesz. – Zauważył. Potter pokręcił głową, skubiąc widelcem jajecznicę. Severus niechętnie to przed sobą przyznawał, ale cieszył się, widząc w zieleni jego oczu smutek, bo oznaczało to brak chorobliwego blasku determinacji.
– Nie wierzę, że to zrobiła. - Powiedział cicho Harry, smutnym, pełnym żalu głosem.
– Powtarzam to od kilku lat. Marnujesz czas. Skup się na żywych Potter, nie na tych którzy odeszli.
– Nie bądź okrutny Severusie – Usłyszeli pouczający głos Minerwy, która od dłuższej chwili przysłuchiwała się ich rozmowie. Wiedziała o obawach człowieka, którego uznawała za swojego przyjaciela, ale w porównaniu do niego była pewna, że Harry nigdy nie stałby się taki jak Voldemort. Jej zdaniem każdy miał prawo do cierpienia, nawet jeśli latami skrywanego za kompulsywnymi poszukiwaniami i nie czyniło to nikogo potencjalnym potworem.
– Nie jestem okrutny, tylko rzeczowy. Faktów nie oszuka. – Severus w końcu uniósł na rozgoryczonego Harry'ego wzrok, po czym głośno i wyraźnie powiedział to, co każdy wiedział, ale co nie każdy przyjął do świadomości – Hermiona Granger zostawiła list pożegnalny i popełniła samobójstwo, sześć lat temu, tuż po Ostatniej Bitwie. – Te słowa zawsze rzucały cień i ciężkie powietrze na ludzi wokół niego. I tym razem, zaowocowały pełną napięcia ciszą.
Dla niego nie było to nic ciężkiego do powiedzenia. Żałował jedynie, że w dniu bitwy odeszło wielu potencjalnie potężnych czarodziejów, którzy mogliby pomóc odmieniać świat magii, a ona mogła należeć do ich grona. Sama Hermiona była mu obojętna, ot, kolejna uczennica, do tego wyjątkowo irytująca.
Harry zacisnął zęby i odwrócił wzrok, by nie dać po sobie poznać jak bardzo zabolało go, to co, powiedział starszy czarodziej. – Nie wierzę w to – Powiedział ponownie, o wiele ciszej.
– Kiedyś w końcu to do Ciebie dotrze – Odparł chłodno nauczyciel OPCM. Minerwa pokręciła głową i poklepała byłego wychowanka po ramieniu, uśmiechając się nieco pokrzepiająco. Harry przyjął to z wdzięcznością, odwzajemniając uśmiech, choć oboje czuli podobny ból.

***

Młoda kobieta o ciepłych, brązowych oczach i delikatnych lokach, tego samego koloru, upiętych w luźnego koka, zeszła po schodach do zadymionego, motocyklowego pubu. Miała rumianą twarz z delikatnymi piegami, a ubrana była mocno nietamtejszo. Luźna bordowa koszula i wytarte, jasne jeansy kontrastowały z drewnianymi ścianami wypełnionymi rysunkami motocykli, pachnącym piwnicznie półmrokiem i klientelą przyodzianą w skóry i ćwieki. Możnaby pomyśleć, że się zgubiła, lub ktoś ją tu zaprosił i stara się być dobrej myśli. Groźne twarze spod ciemnej gwiazdy, indywidua podejrzane, potencjalnie z wyrokami na karku, klnąca młodzież z marginesu. Ot, miejsce, które na pierwszy rzut oka nie jest odpowiednim wyborem na miły wieczór na mieście.

Mimo to wszyscy machali do niej ochoczo, zagadywali, uśmiechali i witali się, jak ze starą przyjaciółką. Odwzajemniała pozdrowienia, śmiejąc się i wnosząc do mrocznego, jednak przytulnego pubu promienie słońca. Słońca, które rzucało światło na wyklęte twarze i pokazywało ludzi w różnym wieku, z pacyfkami na skórzanych kurtach, szerokimi uśmiechami i pełnymi życia oczami. Pozory potrafią mylić.
– Przepraszam za spóźnienie – Powiedziała z lekkim uśmiechem do stojącego za barem, wysokiego, szczupłego mężczyzny. Miał długą brodę związaną w warkoczyk, sięgające łopatek włosy uwiązane bandaną i obłędnie błękitne oczy. Zaśmiał się i przytulił kobietę – Spokojnie, to tylko pięć minut.
– Wiem, ale nadal, nie powinnam. – zauważyła, uśmiechając się przepraszająco. Mężczyzna machnął ręką, chichocząc
- Jean, ile razy to ja się spóźniałem? Daj spokój. – powiedział pobłażliwie i podał jej ściereczkę. Pokiwała głową biorąc ją i szczerząc zęby. Faktycznie, często musiała za niego nadkładać godzin.
– No dobra, dobra. Już jestem spokojna, okay Mark? Jak dziś ruch? – zmieniła temat
– Jak widać – powiedział brodacz, wskazując na salę – Zajęte cztery stoliki i tyle. – na te informacje kobieta skinęła głową, a Mark przeciągnął się i wyszedł zza baru, robiąc jej miejsce – Przejmujesz ich, a ja idę na randkę.
– Kolejną? – Jean załamała ręce, patrząc na niego z politowaniem, a prawie pięćdziesięcioletni Mark uśmiechnął się zawadiacko jak nastolatek, powodując u niej gromki śmiech – No dobrze, leć. Tylko nie baluj za długo, jutro masz poranną zmianę – pogroziła mu palcem, jakby była jego matką, ale szeroki uśmiech zdecydowanie psuł efekt, niwelując to do żartu.
- Jasne! – zakrzyknął, wychodząc z pubu. Kobieta zaś rzuciła się w wir pracy. Polewała piwo, wódkę, zmotoryzowanym soki i radlery, a sama popijała pod barem zlewki. Co jakiś czas przecierała blaty, krany i myła kieliszki, jednocześnie rozmawiając z ludźmi przy barze.
Nikt z klientów, nawet stałych bywalców, ani przez chwilę nie wątpił, że ma do czynienia ze zwykłą barmanką, pracującą tam już cztery lata. Zwykły mugolski bar, ze zwykłą mugolską obsługą. A w centrum Jean, uśmiechnięta, zwyczajna Jean, umiejąca się z każdym dogadać, choć czasem była nieco przemądrzała i na widok weteranów wojennych miewała łzy w oczach.

***

Severus Snape, który tego wieczoru szwendając się po ulicach Londynu, zawędrował do jej baru po raz pierwszy, też nie spodziewał się po niej niczego wyjątkowego. Sam sobą nic szczególnego nie prezentował, okryty zaklęciami zmieniającymi jego wygląd. Zamiast posępnego nietoperza, do Bike&Roses, tego wieczoru wszedł czterdziestoletni, krótko ścięty blondyn o czarnych jak smoła oczach, zgrabnym nosie i lekkim zaroście. Wysoki, nieco kościsty, w czarnej koszuli i eleganckich spodniach. Wyglądał niepozornie i przyjaźnie, ukrył wszystkie najbardziej rzucające się w oczy cechy swojego wyglądu.
Rozejrzał się po barze i skinął głową, akceptując to miejsce jako odpowiednie do rozluźnienia się. Usiadł przy barze i od razu zobaczył przed sobą wyciągniętą dłoń. Uniósł wzrok, a potem jego brew poszybowała do góry. Stojąca przed nim kobieta uśmiechała się do niego szeroko, entuzjastycznie, i ewidentnie chciała z nim przywitać ręką, jak ze starym znajomym. Nieco przywodziła mu tym na myśl Molly Weasley po raz kolejny próbującą go zaprosić do siebie na święta.
– Cześć – powiedziała kobieta ciepłym, przyjacielskim głosem.
– Więc to tego typu bar. – Stwierdził sucho, zniechęcony. Zdecydowanie nie na to liczył, miał nadzieję na spokojny, spędzony w nieskierowanym do niego gwarze czas, a nie to. Tak, to jednak nie było dobre miejsce na rozluźnienie się. Dziewczyna zmarszczyła brwi

– To znaczy? - Zapytała, z lekkim wyrzutem w głosie
– Jeden z tych – uniósł ręce do góry, robiąc palcami króliczki – "wszyscy jesteśmy przyjaciółmi"
– Nie wszyscy. Po prostu muszę być miła dla klientów. – usłyszał wciąż przyjaźnie brzmiącą, ale podszytą ostrymi nutami odpowiedź. Dopiero po tym połączeniu ostrych nut z delikatnym głosem, skupił się nieco na barmance. I musiał przyznać, że to, co zobaczył, nieco zbiło go z tropu. Rzadko miewał wrażenie, że kogoś już kiedyś spotkał, a już na pewno nie w stosunku do mugoli z londyńskich przedmieść. Jednak coś w tej kobiecie było nie na miejscu, coś nie pasowało, nie zgadzało. Obrzucił ją spojrzeniem i skinął głową. Kogoś mu przypominała, ale nie był w stanie powiedzieć kogo. Podał jej rękę.
– Sebastian. – przedstawił się – Pięćdziesiątkę szkockiej, na kostce lodu.
– Jean – Uśmiechnęła się do niego – Już się robi.
Obserwował ją, gdy wręcz z pedantyczną dokładnością nalewała szkocką do whiskaczówki, lśniącą od czystości miarką barmańską. Jej ruchy, skupienie i wzrok, ponownie sprawiały, że kogoś mu przypominała, ale przez to, coraz bardziej wydawała mu się być nie na miejscu. Gdy podała mu szklaneczkę i przyjęła płatność, spojrzał na nią przenikliwie, wiedząc już, że będzie tu często przychodził. Teraz miał jeden cel, dowiedzieć się czemu była tak nie na miejscu, albo odkryć, że wraca mu paranoja. Końcowo powiedział jedyne, co przyszło mu do głowy, nawet jeśli było to wyjątkowo głupie
– Nie pasujesz tu.


HG/SS "Na Kreskę"Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz