Trafił w dziesiątkę. To tam znajdowały się moje świeże rany. On wiedział, musiał wiedzieć. Większość ludzi nawet by nie sprawdziła. Nie patrzyłem mu w twarz, musiał być mną cholernie zawiedziony, nawet jeżeli mnie nie znał. Najpierw poczułem coś mokrego i zimnego na mojej ręce, a następnie lekkie szczypanie. Rany rozciągały się od nadgarstka do zgięcia łokcia, po wewnętrznej stronie ręki. Sapnap owinął mi ten odcinek bandażem elastycznym. Było mi wstyd, bo widział to jeden z moich oprawców, bo widział to ktokolwiek.
-Skończone -Powiedział głośno chłopak. Spojrzałem na niego, a gdy złapaliśmy kontakt wzrokowy, lekko się uśmiechnął. Nie wiedziałem, jak można uśmiechać się w takiej sytuacji. Ja sam, nie mógłbym się uśmiechać, gdybym właśnie uratował kogoś przed samobójstwem, a następnie opatrywał mu świeże rany cięte.
-Dzięki, muszę się już zbierać do domu. Oddać ci ten bandaż z powrotem w szkole? Mogę ci go gdzieś zostawić, jak nie chcesz, aby twoi przyjaciele zauważyli- Powiedziałem i wstałem z kanapy. Zatrzymała mnie jednak dłoń Nick'a, zaciśnięta wokół mojego nadgarstka.
-Nigdzie dzisiaj nie wracasz, jutro odprowadzę cię do domu. Jest piątek, więc nie idziesz jutro do szkoły i myślę, że noc poza tutaj lepiej ci zrobi, niż wracanie po nieudanej próbie samobójczej, samemu do domu.
-Nie mogę zostać, rodzice się martwią. Wracam do domu.
-W takim razie, podaj mi adres, odprowadzę cię.
-Nie, wracam sam. Zostaw mnie w świętym spokoju!- Wykrzyczałem i wybiegłem z domu. Nie pamiętałem drogi na tory ani do domu. Nie wiedziałem gdzie byłem. Biegłem przed siebie, z nadzieją, że odnajdę coś znajomego. Po dwudziestu minutach biegu nadal widziałem tylko las. Ciemny las. Nie poddawałem się, chciałem stąd uciec. Chciałem uciec od Sapnap'a. Od niego i jego kolegów. Gdyby nie oni, nigdy nie przyszedłbym na te walone tory. Gdyby nie oni, nie miałbym myśli, aby cokolwiek sobie zrobić. Gdyby nie oni, nawet nie pogadałbym sam na sam z Nick'iem. Nie widziałby moich ran. Nie wyciągałby mnie spod pociągu. Gdyby nie oni, byłbym szczęśliwy, albo martwy. Nagle usłyszałem za sobą tupot stup oraz łamiące się pod ciężarem ich właściciela, patyki. Biegłem, biegłem i biegłem. Gałązki przestały się łamać a kroki za mną, ucichły. Znajdowałem się nagle w totalnie innym miejscu. Cichy las zmienił się w głośny chodnik, niedaleko przystanków komunikacji miejskiej. Tłum ludzi przechodził z jednej strony na drugą. Czułem się przytłoczony. Chciałem krzyczeć, ale ludzie mnie odstraszali. Spuściłem wzrok i szybkim krokiem udałem się przed siebie. Po godzinie chodzenia znalazłem się pod szkołą. Spojrzałem na telefon, aby sprawdzić godzinę. Było po północy, cały czas wydzwaniał do mnie obcy numer, zapewne Nick, miałem multum wiadomości od Pandas'a. Dopiero teraz, zdałem sobie sprawę, że Pandas brzmi prawie jak Sapnap od tyłu. Wyjąłem moje białe słuchawki na kablu z kieszeni i podłączyłem je do telefonu. Włożyłem je do uszu i włączyłem piosenkę 'Gilded Lily' w zapętleniu. W głowie cały czas powtarzało mi się jedno zdanie 'Haven't i given enough?'. Zadawałem sobie to pytanie cały czas. Chodziłem po okolicy, do chwili, w której znalazłem wejście na dach jednego z budynków. Wspiąłem się na górę i usiadłem na krawędzi, wysuwając nogi poza dach, aby swobodnie z niego zwisały.
------------
Autor absolutnie nie ma teraz zjazdu emocjonalnego. Wcale.