0 6 - popioły

279 24 196
                                    

Zobaczył go w tłumie, mimochodem, snuł się jak cień. Przygarbiona sylwetka złamanego człowieka, który nie miał już powodu, by iść przed siebie. Chciał go zaczepić, porozmawiać, zapytać. Zapytać o cokolwiek.

Większość ludzi zapewne czytała jego publikowane w Internecie zapiski, myśląc, że przecież to fikcja. Miło tak czasami się czymś pozadręczać, a później to wyłączyć i wrócić do normalności. Tyle że normalność Inupiego również różami nie była usłana.

Wiedział, że historia, którą zwykł czytywać wieczorami, była prawdziwa. Wychwycił z kontekstu opisy postaci, imiona, odnalazł jej realność zupełnym przypadkiem. Tak jak i zupełnym przypadkiem po raz pierwszy przekroczył próg tego klubu. Tak naprawdę to od samego początku szukał kogoś. Szukał jego.

Drakena też poznał przez zwykły zbieg okoliczności. Po prostu zgasł mu się motor na środku ulicy, a ten akurat był w pobliżu i pomógł mu, mając zaledwie jeden śrubokręt. I Inupi pomyślał wtedy, że był on niesamowity.

Nie chciał pieniędzy, a nawet jeśli, to i tak nieprędko by je zobaczył, bo był biedny jak mysz kościelna. Mimo wszystko chciał mu się jakoś odwdzięczyć. Draken myślał wtedy długo, po czym dał mu swój numer i powiedział, że w zasadzie jest jedna rzecz, którą może dla niego zrobić. Mówił, że jest takie miejsce, w którym nigdy nie pojawi się osobiście. A on powiedział mu wtedy, że nie ma problemu. 

Draken nigdy nie zadzwonił, żeby zapytać, czy ma jakieś postępy. I nawet jeśliby zapytał, nie dowiedziałby się nic konkretnego. Miał tylko jedno zadanie — nawiązać kontakt z jednym tancerzem i zaoferować mu układ; on daje mu numer do dealera, on załatwia im pozwolenie na handel w klubie.

Z pozoru coś wielkiego, ale rola blondyna ograniczała się w tym wszystkim zaledwie do wymiany kilku zdań. I to właśnie go w tym wszystkim przerosło.

Wiedział, odkąd go tylko zobaczył. Naraz przypomniał sobie ten dzień, w którym powinien był umrzeć w płomieniach i dłonie kogoś, kto wyciągnął go z tamtego Piekła. Przez pierdolony przypadek i śliczną buzię, która od tamtej pory stała się jego przekleństwem.

Nie mógł patrzeć we własne odbicie.

Gdy pierwszy raz zobaczył Koko po ośmiu latach, cały się trząsł. Snuł się jak widmo, nie wiedział, co zrobić ze sobą. Gdy wrócił do domu, długo siedział w łazience i przyglądał się swojemu odbiciu. W końcu stłukł lustro, w którym nie widział już dłużej siebie, a osobę, która odeszła, przeklinając jego wydarte z pożaru życie.

Widział ją w swoich delikatnych rysach, w oceanach seledynowych oczu, w słomianych włosach, których nie ścinał od ponad roku. Widział ją w bliźnie, która naznaczyła jego ciało osiem lat temu. Spadła na jego marmurową buzię jak klątwa na jego serce, które przyoblekło się wtedy w łańcuchy wyrzutów sumienia i poczucia, że jego życie nie należy już dłużej do niego. Bo choć Akane zginęła, tak on czuł, jakoby cały czas snuła się za nim, nienawidząc go bardziej, niźli on sam siebie nienawidził.

Dlatego zbił lustro, a ostre odłamki, posypały się na łazienkową podłogę. Zraniły mu dłoń i przedramiona, wbijając się diamentowymi okruchami w delikatną skórę, tak jak i łzy żłobiły mu wtedy dziury w polikach.

Doprawdy sam siebie nie mógł już znieść. Krzyczał w pustkę, zanosząc się szlochem, który ranił mu gardło. Szkło z rąk w końcu wyjął, a szkarłatne smugi zmył pod bieżącą wodą, choć lustra z podłogi nie pozbierał do tej pory. Ilekroć wracał, przypominało mu o bezsilności.

I myślał, że nigdy już nie wróci do tego klubu, jakże się mylił. Przychodził tam często, niemalże codziennie; zazwyczaj po pracy, którą znalazł w motocyklowym warsztacie. Przecież ludzie nie będą się zawsze pojawiać obok niego, gdy będzie potrzebował pomocy — tak wtedy myślał.

Popielniki ~ KokonuiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz